Chcielibyście płacić nawet o 6 proc. więcej za smartfona, "bo tak"? To właśnie może planować rząd pracując nad rozszerzeniem tzw. opłaty reprograficznej. Ten prawny dinozaur pamięta lata 60. ubiegłego wieku i kasety magnetofonowe. Czy wskrzeszanie prawnego trupa ma w ogóle sens w erze streamingu i Netfliksa? Pytamy specjalistę od prawa własności intelektualnej.
Podatek od smartfonów może podnieść cenę urzadzeń nawet o 6 proc.
Tzw. opłata reprograficzna to antyczne prawo, wprowadzono je w czasach... kaset magnetofonowych
Prawnik ocenia, czy w XXI w. rozszerzanie i przysposobienie tego prawa ma sens
Ekspert ocenia, że projekt podatku ma jasnych beneficjentów
W lutym jak bumerang wróciła sprawa "podatku od smartfonów", bo tak popularnie nazywa się pomysł rozszerzenia tzw. opłaty reprograficznej na urządzenia smart. Sama opłata miałaby wynieść między 1 a 6 proc. wartości sprzętu. Zgodnie projektami przepisów od 45-50 proc. wpływów z tego tytułu miałoby zasilać Fundusz Wsparcia Artystów – pisze serwis Wirtualne Media.
Money.pl przypomina zaś m.in. o obietnicach wyborczych Andrzeja Dudy. Prezydent obiecywał, że takiej ustawy nie podpisze. Jednocześnie dziennikarze wskazują, że rząd dalej prowadzi pewne pracę nad tego typu rozwiązaniem.
Chodzi o rozszerzenie bardzo starej opłaty "od powielania" na urządzenia takie jak smartfony, tablety, laptopy i inteligentne telewizory – słowem wszystko co może kopiować pliki takie jak filmy czy muzykę i je odtwarzać.
Jako że opłata reprograficzna budzi wiele kontrowersji a gra może toczyć się o podniesienie cen smartfonów i innej elektroniki postanowiliśmy zapytać się o zdanie prawnika. Na nasze pytania odpowiada dr hab. Rafał Sikorski – prawdziwy ekspert prawa własności intelektualnej.
Czym jest podatek od smartfona, opłata reprograficzna?
No właśnie, opłata reprograficzna brzmi zupełnie obco dla przeciętnego Kowalskiego, a młodzi ludzie mogą ją nawet wyśmiać. Kto pamięta bowiem jeszcze wypalanie płyt CD? Czym jest "podstawa", która może być rozszerzona na kolejne urządzenia?
– Opłata reprograficzna to opłata pobierana od producentów i importerów sprzętu służącego do zwielokrotniania utworów oraz od tzw. czystych nośników. Jest to zwykle jakiś procent ceny samego urządzenia lub nośnika – tłumaczy nasz rozmówca.
Jak się okazuje, w dawnych czasach był to sposób, by jakoś wynagrodzić twórcom ich ekonomiczne straty. Prywatni użytkownicy mogą bowiem według prawa zwielokrotnić na osobisty użytek np. książkę, płytę CD lub DVD. Nie kupią więc drugiego egzemplarza już posiadanych mediów, na czym w teorii cierpią artyści.
– Ponieważ trudno byłoby kontrolować samych użytkowników i pobierać opłaty bezpośrednio od nich, przyjęto, że opłata będzie pobierana od producentów sprzętu i nośników. Następnie ci przerzucą takie opłaty na osoby dokonujące zwielokrotnienia w ramach prywatnego użytku – tłumaczy nam starszy partner z kancelarii SMM Legal.
Historia opłat reprograficznych
Opłata ma wręcz antyczne korzenie, bo pierwsze tego typu prawo wprowadzono już w latach 60. na terenie Niemiec. Zapoczątkowało ją wzburzenie twórców, którzy nieco zbuntowali się przeciw nowej wtedy technologii.
– Dostrzeżono wtedy, że magnetofon i kaseta magnetofonowa pozwala na sporządzanie w łatwy i przystępny sposób, w warunkach domowych niemal idealnych kopii utworów. Jakkolwiek śmiesznie to dzisiaj brzmi – wspomina Sikorski.
W dawnych latach nałożenie opłaty na producentów, którzy potem mogli przerzucić koszty na końcowych użytkowników, zdawało się dobrym pomysłem. – Wydawało się, że takie rozegranie kwestii jest idealnym rozwiązaniem na tamte czasy. Ten model przyjęto potem w bardzo wielu krajach, w tym jest on dominującym modelem w Unii Europejskiej – przypomina nasz rozmówca.
Niemieckie prawo reprograficzne rzeczywiście rozpowszechniło się po całej Europie i trafiło też do Polski. Nad Wisłą przez wiele lat pobierano opłatę właśnie od producentów magnetofonów i czystych kaset. Potem nadeszła era magnetowidów i VHS, a później płyty CD. Wszystkie te urządzenia dawno wyszły już jednak z użycia.
Opłata reprograficzna nie ma sensu?
Jak wskazuje nam profesor Sikorski, opłata reprograficzna kompletnie nie pasuje do XXI wieku, a zwłaszcza najnowszych modeli dystrybucji mediów. Miała ona sens i całkiem nieźle funkcjonowała tak długo, jak media i produkty kultury uzależnione były od fizycznych nośników.
Wiadomo jednak, że tego typu krążki dawno rzuciliśmy już w kąt. Na ekranach nowoczesnych urządzeń króluje zaś internet, strumieniowanie, Spotify, Netflix i dziesiątki innych usług w tym typie.
– Gdy streaming w znaczącej części zastąpił wcześniejsze modele eksploatacji muzyki czy filmów założenia, na których oparto opłatę reprograficzną przestały być aktualne. Dzisiaj szereg urządzeń pozwala przecież korzystać z utworów w ramach streamingu. Wtedy nie kopiuje się ich przecież na żaden nośnik – przekonuje nas profesor prawa z Uniwersytetu Adama Mickiewicza.
Trudno też definiować np. pamięć wewnętrzną smartfona jako taki sam "nośnik pamięci" jak płyta CD. – Dzisiaj różnego rodzaju urządzeń kopiujących i nośników jest bardzo wiele. Nawet lodówka dzisiaj ma już swoją pamięć, zainstalowany w samochodzie komputer pokładowy również ma własny dysk. Ale to nie znaczy, że te urządzenia wykorzystujemy tak jak kiedyś magnetofon GRUNDIG – rozgranicza Sikorski.
Jak może wyglądać podatek od smartfona?
Zdaniem eksperta rozszerzanie opłaty reprograficznej na inne urządzenia powinno opierać się na sensownych danych, a nie być wykonywane na oślep.
– Próby rozciągnięcia opłaty reprograficznej na smartfony rzeczywiście mogą przynieść ogromne dochody, ale czy naprawdę urządzenia te służą dzisiaj do "dozwolonego użytku prywatnego"? Nawet jeśli tak, to w bardzo małym stopniu. Często za dostęp do zapisywanych na nich urządzeniach tak czy inaczej się płaci, więc uzasadnienie dla objęcia ich opłatą jest bardzo wątłe, jeśli jakiekolwiek – ocenia prawnik z SMM Legal.
Profesor Sikorski nie daje się też przekonać o żadnych szczytnych celach rozszerzenia opłaty. W jego opinii gołym okiem widać, kto stoi za pomysłem podatku od smartfonów.
– Cel jest dość oczywisty, za dążeniem do wprowadzenia tych opłat w stosunku do np. smartfonów stoją przede wszystkim organizacje zbiorowego zarządzania prawami autorskimi (OZZ). Bardzo silnie stara się tu ZAiKS. On oczywiście zasłania się interesami twórców, ale ma też swój interes. Stowarzyszenie pobiera przecież część opłaty na pokrycie kosztów swojego działania i repartycji – zaznacza nasz rozmówca.
Zdaniem Sikorskiego obecne metody dostosowania opłaty reprograficznej przypominają nieco próbę przepchnięcia kwadratowego klocka przez okrągły otwór. Prawo skonstruowane na potrzeby urządzeń kopiujących z lat 60. po prostu nie znajduje zastosowania w kontekście modeli eksploatacji utworów rodem z XXI wieku.
– Chęć pomocy twórcom – przyznajmy, bardzo poszkodowanym przez pandemię – nie może uzasadniać stosowania instytucji sprzed ponad pół wieku do zupełnie innej rzeczywistości – podsumowuje Sikorski.