Przez wiele lat pracował w bankowości - m.in. był dyrektorem w PEKAO S.A. i BNP Paribas. W pewnym momencie powiedział sobie jednak dość i porzucił korporacje. Postanowił żyć pełnią życia i zmienić klimat - na cieplejszy, chociaż mniej duszny od Polski. Mieszkał pod Barceloną, na Gran Canarii, aż znalazł swoje miejsce na ziemi na małej afrykańskiej wysepce. Kim jest Wojtek z Zanzibaru i na czym polega fenomen jego “sekty”?
Celebryci oszaleli na punkcie Zanzibaru. Kolejne osoby z pierwszych stron gazet dumnie prezentują się na piaszczystych plażach. Są i tacy, którzy rzucili wszystko i na Zanzibar wynieśli się na stałe. Mówi się o całej polskiej społeczności, która urządziła się na wyspie. O co chodzi?
Faktycznie, można powiedzieć, że jest nas tu już cała społeczność. Jestem właścicielem kilkunastu hoteli, zatrudniam 55 polskich managerów. 100 procent moich gości - to są goście z Polski. I wszyscy są bardzo mocno zintegrowani.
Zintegrowani - wokół pana osoby…
Wokół mojego profilu Wojtek na Zanzibarze. Stąd biorą się wszyscy goście. Nie korzystam z żadnych portali do bookowania pobytu. Nie współpracuję też z żadnym biurem turystycznym, poza moim własnym - Pili Pili. Rezerwacje biorą się z bezpośredniego kontaktu z ludźmi, którzy są ciekawi Zanzibaru.
Nazwa pochodzi od pikantnych papryczek, które rosną na Zanzibarze, a tak naprawdę odzwierciedlają moją osobowość. Jestem bardzo wyrazisty w charakterze.
W jaki sposób powstało pana hotelowe imperium?
Historia jest dość bajkowa. Pierwszy raz byłem na Zanzibarze 4 lata temu, przyjechałem po prostu na wakacje. I zostałem tym miejscem kompletnie oczarowany. Więc zamiast magnesu czy figurki masaja na pamiątkę z pobytu kupiłem sobie dom przy oceanie (śmiech). Byłem przekonany, że trafiła mi się świetna okazja. Dom był przepiękny - fale oceanu rozbijały się bezpośrednio o taras. Więc impulsywnie - i trochę bezmyślnie - postanowiłem, że będzie mój.
Tak łatwo jest kupić dom na Zanzibarze?
Dogadałem się z Polakiem, który bardzo chciał go sprzedać. Był jego właścicielem przez dziesięć lat, a spędził w nim łącznie może ze trzy miesiące. Powiedział mi “bierz go, po prostu bierz go w diabły”. Więc wziąłem.
Dom nad brzegiem oceanu wciąż jednak brzmi jak jakaś inwestycja. Mimo wszystko trochę poważniejsza od tego magnesu..
(Śmiech) Ten dom nie był duży. Plus cztery lata temu to naprawdę nie były ogromne pieniądze. Poza tym dogadaliśmy się z właścicielem, że sprzeda mi go na raty.
Bo niestety okazało się, że dom nie nadawał się do niczego. Zdecydowałem się więc na to, by go zburzyć. A w jego miejscu postawiłem pierwszy pensjonat - Pili Pili House. Niewielki hotelik, zaledwie 6 pokoi z łazienkami i małą restauracją.
I to było moje pierwsze przedsięwzięcie na wyspie. Wariackie, ale chyba to właśnie oczarowało pierwszych facebookowych “fanów”. Bo to właśnie wtedy założyłem swój profil i pokazywałem jak robię remont.
Ale od remontu jednego domu do kilkunastu hoteli jeszcze długa droga...
Potem rzeczy zaczęły się dziać same. Zacząłem prowadzić ten mały pensjonat, a chwilę później pojawił się sąsiad - młody Niemiec - któremu nie udał się biznes i który nie miał środków na dokończenie budowy nieopodal. Więc mi ją sprzedał.
Kolejny sąsiad chciał pożyczyć ode mnie pieniądze, ale ja tego nigdy nie robię. Grzecznie mu odmówiłem, a on zaproponował sprzedaż działki. I tak to się wszystko zaczęło rozkręcać. Teraz mam 11 działających hoteli, kolejne 4 otwieram w czerwcu, a kolejne do końca roku. Ten rok zamknę 20 działającymi hotelami na Zanzibarze.
Miałem w tym wszystkim dużo szczęścia, ale też mnóstwo wsparcia od wszystkich przyjaciół z Polski, którzy obserwowali mnie na Facebooku. Od pierwszego dnia gdy otworzyłem Pili Pili House, aż do dziś - zawsze mam zapełnione wszystkie pokoje.
A jak ci wszyscy Polacy się na Zanzibar dostają?
Podjąłem współpracę z Enter Air - polską, prywatną linią lotniczą. I mam swoje własne czartery. To zresztą też bardzo ciekawa historia. Rozmowy rozpoczęliśmy w lutym ubiegłego roku - wtedy wszyscy śmiali się ze mnie, że rozkręca się pandemia koronawirusa, a ja rozmawiam o lataniu.
Na szczęście się udało i pierwszy lot odbył się 18 października. Czartery działają już piąty miesiąc - na razie to jeden samolot, na którego pokład wchodzą 183 osoby. Ale od czerwca będę miał już trzy maszyny, które przewiozą niecałe 600 osób i dalej wraz z rozwojem części hotelowej będzie rosła ilość czarterów ale już nie tylko z Polski, ale również innych krajów. M.in. z Niemiec, Izraela.
Samoloty latają w najlepsze, ale na świecie trwa globalna pandemia. I coraz głośniej słychać, że rząd Tanzanii nic z tym nie robi. I ten zakątek Afryki jest dla turystów po prostu niebezpieczny.
Na Zanzibarze nie wymaga się testów na koronawirusa - to fakt. Ale ja mam swoje zasady i powiedziałem jasno, że nikt nie wsiądzie do mojego samolotu bez ważnego testu na COVID-19. Wszyscy goście - nawet jeśli przylatują innym samolotem - muszą okazać ważne badanie. A od kiedy wiadomo, że na rynku można kupić “fałszywki” to wymagam również okazania dowodu zapłaty za test.
Byłem z resztą mocno hejtowany za wprowadzenie takich zasad. Słyszałem, że jestem “królem Zanzibaru”, że wymyślam swoje prawa bardziej restrykcyjne od lokalnego rządu. Ale dla mnie bezpieczeństwo jest najważniejsze.
A zdarzyły się u pana przypadki zachorowań wśród gości?
Nie, ale to przez to że podchodzimy do tematu naprawdę bardzo rygorystycznie. Jeżeli ktoś ma wynik pozytywny - a niestety doświadczenie pokazuje że przy każdym wylocie jest 5-6 takich osób - to niestety nie mogą wejść na pokład samolotu.
Takim osobom zmieniamy po prostu za darmo termin pobytu. I to dla całej grupy - nawet jeśli to ekipa 10-osobowa a koronawirusa miała tylko jedna z nich. Goście nie ponoszą konsekwencji za to, że mieli pozytywny wynik testu. Bądźmy ludźmi - to przecież nie ich wina.
Co mnie martwi, to fakt że inne biura swoich gości nie testują. A przecież skoro u mnie statystyka jest stała i do samolotów zawsze nie wsiada te kilka zakażonych osób, to znaczy że taka sama liczba osób znajduje się w innych czarterach na Zanzibar. To dość przerażające.
A co wszystkich tak na ten Zanzibar - i do pana - ciągnie?
Wyspa jest piękna, jednak jej największe bogactwo stanowią lokalni mieszkańcy - ich kultura i codzienne życie. Pozwalam moim gościom się z nimi poznać i chociaż trochę dotknąć tego kraju.
Preferuje zupełnie inny profil zwiedzania. Typowa turystyka - czyli przychodzimy do biura podróży i wykupujemy miejsce w resorcie - kompletnie mnie nie kręci. Uważam, że to nie ma znaczenia gdzie jedziemy, jeśli jedyne co robimy to siedzimy zamknięci w ośrodku. Za parę lat nikt już nie pamięta czy to zdjęcie z aperolem przy basenie było robione w Egipcie czy w Turcji.
Dlatego wszystkie moje hotele są malutkie. Najmniejsze mają po 5 pokoi, największy składa się z 17 bungalowów. Od przodu mamy ocean, ale z tyłu wioskę. Maksymalną, prawdziwą, zanzibarską wieś. Chodzą po niej kozy, czasami na furtce przysiądą kury. Za płotem hoteli są już mieszkańcy, którzy normalnie żyją i funkcjonują.
Staram się integrować turystów z mieszkańcami wsi i oni są tym zachwyceni. Że mogą zobaczyć tą wioskę, poznać się z “lokalsami”. A przy okazji realizujemy mnóstwo programów pomocowych - bo moi goście są bardzo zaangażowani.
A jak to wpływa na kulturę wsi? O “białych zbawcach” afrykańskich dzieci często mówi się bardzo krytycznie. Zdaniem ekspertów, tym co na pewno ulega poprawie po takim akcie “europejskiego miłosierdzia na wakacjach” - jest samopoczucie samych turystów. Ale łatanie na siłę problemów rdzennej ludności może przynieść też negatywne efekty - wypaczyć odmienną i oryginalną kulturę.
Nasz kierunek pomocy jest zupełnie inny. Nie chodzi o bezsensowne rozdawnictwo ani narzucanie swojego. Szanujemy odmienność zanzibarczyków. Na Zanzibarze jesteśmy właśnie dlatego, że ich kultura nas pochłonęła i nam się tak bardzo podoba.
Nasza pomoc to trwałe działania mające na celu poprawę jakości edukacji albo higieny życia. Na przykład remontujemy szkołę albo przygotowujemy gabinet lekarski - bo obecny jest w opłakanym stanie. Niebawem będziemy też budowali boisko. Piłka nożna jest bardzo ważna na Zanzibarze. Teraz nasz drużyna będzie trenowana i zamierzamy wejść do ligi.
Budujemy też Centrum Edukacyjne Pili pili. Dzieciaki będą mogły przychodzić tam po lekcjach na naukę angielskiego albo na zajęcia komputerowe. Będzie też basen - bo na razie dzieci nie mają gdzie się uczyć pływać.
To wszystko musi kosztować…
Tak i dlatego angażujemy w te działania gwiazdy. Ja tego nie ukrywam - 95 procent celebrytów, którzy przylatują na Zanzibar to moi goście. Ale ich wizyty są związane z programem Pili pili Pomagam.
Ostatnio była u mnie na przykład Beata Kozidrak. Spadł na nią za to na początku straszny hejt, że przyleciała sobie po prostu na plażę. Ale dopiero potem, gdy okazało się po co tu tak naprawdę jest, internetowi krytycy trochę zeszli z tonu. Bo dowiedzieli się, że my przygotowujemy tutaj koncert charytatywny, że będziemy zbierali podczas tego koncertu pieniądze, że będą licytacje na ważny cel.
Już o tym wspominałem, ale podkreślę raz jeszcze - moim głównym celem jest integracja. Zawsze jak ściągam gwiazdę z Polski - zapraszam też gwiazdę z Tanzanii. I robimy wspólny koncert.
Tych gwiazd zjeżdża się do pana mnóstwo. Zanzibar - sanatorium dla polskich celebrytów?
(Śmiech) Jeśli ktoś chce przyjechać i mi pomóc - to ja zawsze serdecznie zapraszam. Duża część znanych osób zgłasza się do mnie sama. A ja każdą taką osobę witam z otwartymi ramionami. To naprawdę ogromnie cenne, jeśli dzięki naszym wspólnym działaniom uda się zebrać dodatkowe środki na Pili pili Pomagam.
Zanzibar ma mnóstwo potrzeb. Ludzie w wioskach nie mają na przykład bieżącej wody. Teraz będę budował na terenie wioski takie specjalne tanki, żeby moi przyjaciele również mieli stały dostęp do wody - tak jak goście w hotelach.
Poza wizytami celebrytów, sporo ciekawych osób się u pana po prostu zatrudnia. Jakie warunki trzeba spełnić, żeby dołączyć do pana zespołu? Jak się załapać do pracy w Pili pili?
Przede wszystkim cenię w moich pracownikach profesjonalizm. Ale równie ważne jest to, żeby kandydat miał w sobie coś jeszcze. Uwielbiam bogate osobowości. Moi managerowie zajmują się malarstwem, jogą. Mam w ekipie na przykład śpiewaków operowych, którzy po pracy siedzą z gośćmi i śpiewają arie.
Moi pracownicy mogą nie tylko pracować, ale też rozwijać to, co lubią. I dlatego ludzie chcą u mnie pracować. Zatrudniamy na przykład kilku najlepszych szefów kuchni w Polsce i głównym Szefem Kuchni jest Szymon Bogucki. Mój mentor kulinarny. Niedługo też ląduje u mnie Tomek Purol i będzie dla nas gotował przez prawie dwa lata. Ludzie wiedzą, że pozwalam im na puszczanie wodzy fantazji i dlatego chcą tu być. Więc nie mam wielkiego problemu z zatrudnieniem.
To jak wygląda rozmowa kwalifikacyjna u pana?
W pierwszych 10 sekundach wiem, czy ktoś będzie u mnie pracował czy nie. Naprawdę. U mnie jest tak, że siadam, rozmawiam i wiem. A jak jestem pewien to rezerwuję bilet i zapraszam!
Wróćmy jeszcze do gości. Czy przeciętnego Kowalskiego stać na to, żeby tu przylecieć?
Najtańszy pobyt all inclusive na 2 tygodnie - jeżeli załapiemy się na dobrą promocję - może kosztować u mnie 7-8 tysięcy dla 2 osób z samolotem.
Biorę! Kiedy ma pan dla mnie termin?
(Śmiech) Niestety, nie szybciej niż w maju. Ale serdecznie zapraszam! Warto przyjechać na Zanzibar, dotknąć go, poczuć jaki jest naprawdę.
Nim zacznę się pakować, zapytam o jeszcze jedno. Dam radę wyjechać? Bo niektórzy mówią, że działa tam u was “sekta Wojtka”...
(Śmiech) Tak, znam to określenie i wcale się na nie nie obrażam.
A czuje się pan guru tej “sekty”?
Ja nie lubię hejtu i nie lubię rozdzielania ludzi. Czasy są jakie są, ale ja się przeciwstawiam wszechobecnej niechęci, nieufności i wrogości. Chcę ludzi łączyć, a nie dzielić. Wszystkich ludzi - bez względu na kolor skóry czy grubość portfela. A moi goście myślą bardzo podobnie.
Wszystkich nas łączy ta sama idea - żadnej nienawiści, żadnego złoszczenia się. Jeśli to sekciarskie, to najbardziej otwarta sekta świata (śmiech). Czasy są i tak ciężkie. Róbmy swoje a jak możemy to pomóżmy komuś kto ma gorzej. Zanzibar wskrzesza w nas bardzo dużo sentymentu. To jest trochę taka polska 30 lat temu.
Dzieci, które tutaj biegają nie są głodne. Może nie mają kolorowych zabawek, czekolady czy innych “duperelek”. Ale ja jak miałem 10 lat te 30-kilka lat temu też nie miałem. Moi koledzy chodzili pod hotele w Gdańsku i też uśmiechali się do turystów z Niemiec i Szwecji. A ci turyści rozdawali czekoladki i inne rzeczy.
No ale co z tymi turystami, którzy do pana przyjeżdżają i już nie wracają?
(Śmiech) Z moimi gośćmi jest tak - około połowy wylatuje i wraca znowu. Ale jest też taka część, która przylatuje i nie chce wyjeżdżać. Mam takich turystów, którzy przylecieli na początku grudnia i wylatują dopiero teraz. Muszą, bo kończy im się wiza turystyczna.
Czyli nie są przetrzymywani?
(Śmiech) Nie, nikt im paszportów nie zabiera.
Wiemy jak jest w Polsce i wiemy jak jest w Europie. Ludzie przylatują na Zanzibar i nagle okazuje się, że jest miejsce gdzie może być normalnie - miło, ciepło, fajnie, a do tego niedrogo. Więc nie chce się im wracać.
Często wspominam historię jednego turysty, który przyszedł do mnie spanikowany, bo zgubiło się jego 4 letnie dziecko. Przybiegł z prośbą o pomoc, cały roztrzęsiony. Bał się o syna i bał się, że zamorduje go żona (śmiech). Powiedziałem mu, żeby wyszedł na wieś i skręcił w lewo i zajrzał do pierwszej chaty. I miałem rację. Jego syn siedział tam i jadł obiad z lokalnymi dziećmi. I tak tu u nas jest. Takie jest Pili Pili i Zanzibar. Żyjemy w zgodzie z sąsiadami i przez to nie musimy się ich obawiać.