Musiała uciekać dwukrotnie. Najpierw z Uzbekistanu - przed konfliktem turecko-uzbeckim, później z Krymu - po tym, gdy rozpoczęła się aneksja. I chociaż jej życie jest naznaczone wieloma dramatycznymi zwrotami akcji, nigdy się nie poddała. Znalazła bezpieczny kąt w Gdańsku i otworzyła swój biznes. Najpierw tatarską piekarnię, później restaurację. Teraz mierzy się z obostrzeniami, które sparaliżowały całą gastronomię. Ale ani przez chwilę nie żałuje, że przyjechała do Polski.

Urodziła się w Uzbekistanie, w rodzinie krymskich tatarów. Jej przodkowie znaleźli się tam z powodu dziejowej zawieruchy - w 1944 Stalin w brutalny sposób deportował cały naród. Pod koniec lat 80, gdy miała 13 lat, rodzinie uciekającej przed konfliktem turecko-uzbeckim udało się wrócić na Krym.
Mimo że na początku było bardzo trudno - Tatarzy nie mogli swobodnie kupować ziemi i zdarzało się, że byli przepędzani - udało się im stworzyć własny kąt w miejscu, które uważali za swoją ojczyznę. Niestety, również tam nie udało się im zapuścić korzeni na stałe.
W 2014, gdy Rosja najechała na Krym, w najbliższym otoczeniu Susanny Izzetdinovej znowu przestało być bezpiecznie. – Wszystko było pozamykane, nad naszą miejscowością cały czas przelatywały wojskowe samoloty, po ulicach jeździły czołgi, w miasteczku zaroiło się od “zielonych ludzików” – wspomina.
Susanna była już wtedy mężatką i matką czwórki dzieci. Ukończyła studia na kierunku ekonomicznym, jednak zawodowo zajmowała się najpierw nieruchomościami, a później gastronomią. Przez chwilę prowadziła swoją restaurację, potem gotowała w szkolnej kantynie. Gdy na Krymie rozpoczęły się niepokoje, zatrzymało się całe życie.

- Mój mąż zdecydował, że musimy wyjechać. On został na Krymie. Najpierw wylądowaliśmy z dziećmi w Kijowie, ale tam też nie było spokojnie. Część znajomych wyjechała do Polski i namawiali mnie, bym zrobiła to samo. Wiedziałam, że w Polsce nie ma wojny, że tu jest bezpiecznie. Więc podjęłam decyzję o kolejnej wyprowadzce.
Początki były bardzo trudne. Pierwszym, z czym zderzyła się po dotarciu na granicę, była biurokracja. Jak wspomina, urzędnicy robili wszystko, byle tylko nie ułatwić jej życia. Do Polski próbowała się dostać trzykrotnie.
– Za każdym razem cofano mnie, bo brakowało jakichś papierów. Dla mnie to niezrozumiałe. Byłam uchodźczynią, uciekającą z kraju, gdzie panował konflikt. W jaki sposób miałam zdobyć komplet dokumentów? Tłumaczyłam, że na Krymie nic nie działa, nie da się nic załatwić.
Za trzecim razem, gdy udało się dopiąć wszystkich formalności, urzędniczka na granicy zapytała wprost - po co Susanna w ogóle chce przyjechać do Polski.
– Powiedziała mi, że tu jest katolicki kraj, a ja jestem muzułmanką. A w Polsce się muzułmanów nie lubi. To było dla mnie pierwsze zetknięcie z takim postawieniem sprawy i to był cios – wspomina.
Ostatecznie udało się jej trafić do ośrodka dla uchodźców w Białej Podlaskiej, później do Lublina. Ten czas był dla niej bardzo ciężki - dla samotnej matki z czwórką dzieci. Niestety, jej związek z mężem nie przetrwał rozłąki.
– Rozwiedliśmy się – wyznaje. Jej były partner, w zamian za podpisanie zgody na pobyt dzieci w Polsce, zażądał od niej zrzeczenia się alimentów. Wiedziała, że zostaje bez jakiegokolwiek wsparcia finansowego, ale dla niej to była jedyna szansa na zapewnienie dzieciom życia w bezpiecznym kraju.
Pierwsze lata w Polsce kojarzą się Susannie z ogromnym smutkiem. Tęskniła za Krymem, za swoim dawnym życiem, za bliskimi. W końcu, po paru latach pobytu w ośrodkach dla uchodźców, postanowiła wziąć się w garść i zawalczyć o siebie.

– Wyprowadziłam się do Gdańska i zaczęłam szukać pracy. To nie było łatwe, potrzebowałam, by pracodawca zorganizował dla mnie kartę pobytu. I zapłacił mi tyle, żebym była w stanie utrzymać pięcioosobową rodzinę.
Pomogło zainteresowanie mediów. Rodzinę krymskich tatarów, którzy przyjechali do Gdańska, odwiedzili reporterzy “Dziennika Bałtyckiego”. A po publikacji artykułu o historii Susanny znaleźli się ludzie, którzy postanowili ją zatrudnić.
– To była restauracja, która poza polską, chciała też serwować tatarską kuchnię. I tak znalazłam pierwszą pracę w Polsce. Mój szef bardzo mi pomógł - nie tylko załatwił formalności związane z pobytem, ale wsparł mnie psychicznie – podkreśla.
W taki sposób Susannie udało się “rozgościć” na Pomorzu. I zaczęła na poważnie planować swoje nowe życie. Postanowiła, że pójdzie na studia. – Miałam już dość kuchni. Chciałam zostać pracownikiem socjalnym i pomagać innym imigrantom.
Jednak chociaż Susanna chciała odciąć się od kuchni, to gotowanie tatarskich specjałów już wkrótce stało się jej wizytówką również na uczelni i w nowej pracy w sklepie.
- Przygotowywałam różne specjały dla swoich kolegów z roku i z pracy. A im smakowało tak bardzo, że już wkrótce zaczęli u mnie te jedzenie po prostu zamawiać. Dla siebie, dla swoich znajomych. A potem z zamówieniami zaczęły dzwonić nawet restauracje. Wtedy zrozumiałam, że nie ucieknę od tego gotowania - śmieje się Susanna.
Postanowiła założyć własny biznes. Wszystko zaczęło się od małej piekarni, która okazała się sukcesem już pierwszego dnia. – Kolejki były tak duże, że nie wyrabiałam się z pieczeniem – wspomina.
Konieczne było powiększenie zespołu, a Susanna chciała pomagać osobom, które znalazły się w podobnej sytuacji jak ona, gdy przyjechała do Polski. Duża część jej załogi to uchodźcy. Zatrudniała osoby z Uzbekistanu, Ukrainy, Kaukazu, Rosji, Białorusi i Azejberdżanu.
Wyciąga rękę do wszystkich, którzy potrzebują karty pobytu. I nie boją się ciężkiej pracy. W czasie pandemii zatrudniała też wielu Polaków, którzy z dnia na dzień utracili swoje dotychczasowe stanowiska.
Pandemia pokrzyżowała zresztą mocno również jej plany na rozwój biznesu.
– Piekarnia serwowała też dania obiadowe. Klienci zaczęli się jednak żalić, że nie ma żadnego kąta, gdzie można je zjeść. I chociaż długo wzbraniałam się przed otworzeniem restauracji, to w końcu się ugięłam. Znalazłam odpowiedni lokal, zapłaciłam z góry za pół roku, a po tygodniu działalności wprowadzono pierwszy lockdown…
Susanna utrzymuje się obecnie z wynosów, przygotowuje też garmaż do sklepów. Jest ciężko, ale nie zrezygnowała z wynajmu lokalu. Czeka na odmrożenie gospodarki.
– Do pandemii było bardzo dobrze, teraz walczymy o utrzymanie się na powierzchni. I cały czas czekamy, aż gastronomia będzie mogła znowu działać normalnie – mówi.

– Biznes w Polsce robi się bardzo ciężko. Jest naprawdę dużo przeróżnych podatków. Niby zarabiasz dobre pieniądze, ale potem, jak przychodzi czas na płacenie, to przestaje być tak różowo. Ale ja cały czas się uczę działania w tym systemie. I prowadzenia działalności tak, żeby po odjęciu wszystkich opłat jeszcze coś nam zostało.
A jak z sąsiadami? Czy przewidywania urzędniczki na granicy znalazły potwierdzenie w rzeczywistości i Susannie jest trudno z powodu wyznania?
– Raz usłyszałam, że dobrze, że jesteśmy Tatarami, a nie Arabami. Tatarów się w Polsce lubi – mówi Susanna. – Ja spotykam się raczej z przyjaznymi reakcjami. Może to dlatego, że mam jasną karnację, zielone oczy i mówię dobrze po polsku – uśmiecha się.

– Rozmawiałam z arabskimi kobietami, które zdjęły swoje hidżaby. Bały się, że to będzie w Polsce źle odebrane. Ja swojego nie zdejmuję, to jest kwestia moich przekonań i wyznania. Ale nikt nie patrzy na mnie przez to krzywo. Raczej słyszę, że jestem “piękna pani” i że pięknie wyglądam.
Czy jest w Polsce szczęśliwa?
– Przyjechałam tu jako 37-latka. To nie jest łatwe wyrwać się z korzeni w takim wieku. Moim dzieciom asymilacja poszła znacznie lepiej. Czują się tu dobrze, nie chcą wracać. A ja cały czas za czymś tęsknie. Ale wszystko jest w moim życiu dobrze, jestem zadowolona. Mam mieszkanie, dzieci studiują. Nie żałuję, że przyjechałam do Polski.
Natalia Gorzelnik
Dorota Borucka-Gan i zdjęcia własne


