Prywatne szkoły dla dorosłych nie cofną się przed niczym, by zdobyć subwencje na zajęcia. Jak się okazuje, na zajęcia ukradkiem zapisują nawet osoby, które dawno wyemigrowały z Polski albo… udały się na wieczny spoczynek. Przypadki pompowania liczebności klas zmarłymi i nieświadomymi osobami zostały odkryte podczas wyrywkowej kontroli.
Podczas pandemii Covid-19 zdalne nauczanie kwitnie. Część prywatnych szkół postanowiło nawet nieco podkolorować rzeczywistość, by zdobyć większe środki na prowadzone działania edukacyjne. Na zajęcia zapisują nieświadome tego faktu osoby, których dawno nie ma w Polsce albo… na tym świecie.
Jak informuje "Gazeta Wyborcza", we wrześniu 2020 r. do prywatnych szkół policealnych w stolicy uczęszczało 14 tys. uczniów. W listopadzie było to już 20 tys. osób. Na początku 2021 r. liczba uczących się w tych placówkach przebiła 21 tys. osób.
Gdyby w epidemii rzeczywiście wzrosło zainteresowanie wirtualnym kształceniem się, nie byłoby problemu. Jak się jednak okazuje, zdecydowanie trudniej jest zliczyć uczniów siedzących w ławkach, niż tych łączących się na zdalne e-lekcje. A deklaracje liczby uczestników to w pandemii doskonałe pole do nadużyć, co wykazały wyrywkowe kontrole.
Okoliczności pandemii Covid-19 wykorzystało kilka szkół, sztucznie pompując liczby uczestników swoich kursów – zapisywano osoby nieświadome tego faktu, lub nawet zmarłych. Termin "nauka przez całe życie" nabiera nowego znaczenia, gdy zaczyna dotyczyć także żywota pozagrobowego.
W grę wchodzą oczywiście pieniądze, a dokładniej środki rozdawane przez samorząd z rządowej subwencji na oświatę. Jak wylicza "Wyborcza" jedna z warszawskich szkół otrzymywała od stycznia do września ubiegłego roku łącznie aż 2,6 mln zł w comiesięcznych dopłatach za uczniów z powyżej 50 proc. frekwencji.
Część oszukańczych szkół znikła równie szybko, jak się pojawiła. Obecnie kierowane są już pierwsze wnioski do prokuratury dot. możliwego wyłudzenia dotacji.
Szkolne laptopy w lombardzie
Jak pisaliśmy w INNPoland.pl, niedawno dosżło w Polsce do innego oszustwa związanego z nauką zdalną. Choć skala jest nieco mniejsza, to naprawdę nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać.
Nadal są miejsca w Polsce, w których dzieci nie mają komputerów do edukacji zdalnej. Jak poinformował dyrektor SP nr 1 w Kożuchowie Arkadiusz Sidor, kilka szkolnych laptopów rodzice oddali... do lombardu.
— W pracy w szkole bywają takie momenty, że człowiek czuje rozczarowanie i bezsilność. Właśnie takie uczucia od wczoraj mi towarzyszą. Jako szkoła bardzo cieszymy się, że mogliśmy pomóc ponad 40 rodzicom w zdalnym nauczaniu, wypożyczając laptopy dla uczniów naszej szkoły. Wczoraj niestety okazało się, że dwa szkolne laptopy zostały odnalezione w lombardzie, a jeden wciąż jest poszukiwany — napisał na szkolnym fanpage'u dyrektor.
Na końcu Arkadiusz Sidor dodaje, że brakuje mu słów na ludzi, którzy zabierają dziecku sprzęt, utrudniając mu w ten sposób naukę.
Kłamstwo ma krótkie nogi, bo każdy szkolny laptop ma swój numer inwentarzowy. W pewnym momencie nauczyciele zauważyli, że kilkoro dzieci nie loguje się do systemu. Zaczęli drążyć sprawę, badając, co jest przyczyną nieużywania sprzętu. Zażądali od rodziców oddania komputerów i nawet wysłali pismo zobowiązujące ich do zwrotu laptopów, ale na nic się to zdało.
Dyrekcja w sprawę zaangażowała policję. Trzy szkolne laptopy zostały odnalezione właśnie w lombardzie. Takie postępowanie rodziców może być uznane za kradzież. Jedna z matek usłyszała już zarzut przywłaszczenia mienia i oszustwa. Za to grozi jej nawet do 8 lat pozbawienia wolności.