Rodzina jest najważniejsza – z takiego założenia wychodzi
Aleksander Baron, szef kuchni z Warszawy, który od lat związany jest
ze sceną gastronomiczną stolicy.
Gdy w jego restaurację raz za
razem uderzała pandemia Covid-19, przez chwilę myślał, że
koronawirus zdepcze dobrych parę lat gastronomicznego dorobku i
przygotowań. W jego głowie
pojawił się jednak pomysł na przeżycie.
Jako szef kuchni, ale
także mistrz w kiszeniu najróżniejszych produktów, postanowił
zacząć sprzedawać rzemieślnicze i zdrowe ukiszone produkty w
e-commerce. To nie jednak proste ogórki małosolne czy kapusta.
Proponowane przez niego połączenia smaków są bowiem zjawiskowe.
Sklep ruszył w
szczycie pandemii i nie obyło się bez pomocy i ciężkiej pracy
współpracowników, czyli właśnie "rodziny", widniejącej
też w nazwie otworzonego już w pandemii Baron and The
Family Grill Bar.
To właśnie jeden z
członków "rodziny Barona" się z nami skontaktował.
Ekipa ta polega na sobie od lat, a dzięki wytrwałej pracy parę
słojów z kiszonkami na zapleczu udało się przekuć w dobry
biznes, którym zaczęły interesować się wielkie firmy handlowe.
Wybrane produkty – np. zakwas z kiszonych buraków czy lemoniadę z
kiszonych cytryn możecie bowiem kupić u siebie na osiedlu - w Żabce czy Lidlu.
Z Aleksandrem Baronem rozmawiamy o biznesie, rodzinie, sukcesie i ciężkich chwilach w epidemii Covid-19.
Skąd pomysł na otworzenie grill baru w środku globalnej pandemii?
Aleksander Baron, założyciel
grill baru Baron the Family: To
jest idea, która podobała mi się od dawna – kocham gotować na
żywym ogniu. Chcieliśmy ten pomysł zrealizować w ciągu 2-3
lat. Plan był taki, żeby otworzyć grill
bar w czerwcu 2020 roku
wraz z vodka barem i cocktail barem. Ale to był terminarz z czasu,
gdy nikt jeszcze nie słyszał o koronawirusie.
Przez pandemię siłą rzeczy
musieliśmy wcisnąć pauzę i obmyślić taki plan działania, by po
prostu tę pandemię przeżyć. Stwierdziliśmy, że właśnie grill
bar pod gołym niebem to formuła, która najbardziej odpowiada
epidemicznej rzeczywistości. Mamy tu głównie ogródek, stoliki w
dobrej odległości od siebie – nikt nie jest stłoczony na
zamkniętej sali. Bezpieczeństwo gości było i nadal jest
najważniejsze.
Czym jeszcze różni się taki grill bar od typowej gastronomii?
To jest po prostu miejsce nieformalne - takie, do którego można
wpaść na lunch, po pracy, umówić się w tygodniu ze znajomymi czy
rodziną. O restauracjach nadal często myśli się, że to miejsca
“na specjalne wyjście” - my chcemy naszym miejscem zmienić
takie myślenie. Grill Bar jest dla każdego, na każdą kieszeń,
okazję i czas.
W moim barze nie je się
wielodaniowego menu degustacyjnego
– tu się biesiaduje.
To słowo najbardziej oddaje
klimat, o który mi chodzi. Pyszne jedzenie i dobre napoje to jedno,
ale najważniejsze było dla mnie zawsze to,
co się dzieje wokół stołu. Relacje międzyludzkie, luźny klimat,
tu pożartować, tu się napić, tu coś podjeść – to moim zdaniem
idealny wieczór.
To jest coś, co wyniosłem
jeszcze z Solca 44. To było moje miejsce przez 8 lat, nadal za nim
tęsknię. Nie chcemy skopiować tego klimatu, bo to niemożliwe. Ale
jednak pojawia się chęć przejęcia tej pochodni, próba utworzenia
bardzo nieformalnego miejsca, gdzie dzieje się dużo ciekawych
rzeczy.
Zawsze chciałem ściągać
w moje progi ciekawych ludzi, którzy mają coś do powiedzenia. Nie
inaczej będzie w Baron the Family – już niedługo ruszamy z całą
serią wydarzeń.
Piasek w tryby nasypała jednak pandemią Covid-19. Jak to na was
wpłynęło?
To za mało powiedziane. Raczej
był to konar wsadzony w szprychy motoru. Koronawirus bardzo mocno
nas zablokował, musieliśmy zatrzymać się na chwilę
i mocno przemyśleć, jak wrócić na trasę.
Duża część mojej pracy to
działanie w krytycznych sytuacjach. Na tym polega praca w
gastronomii – od czasu do czasu trzeba się uratować z ostrego
fuck-upu, co jakiś czas biznes zbliża się do krawędzi. To nie
jest praca dla ludzi o słabych nerwach.
Miał Pan jakieś cele na pandemię?
Po pierwsze:
przetrwać. Po drugie: nikogo
nie zwolnić. I oba udało się zrealizować. Miejscami wcale nie
było kolorowo. Ja zawsze podkreślam, że nazwa Baron
the Family nie bierze
się znikąd. Ja jestem Baron, ale ta "rodzina" to nie jest
tylko dobrze brzmiąca marka.
Nie wyobrażam sobie zwolnienia
nikogo z mojego zespołu, znamy się już kopę lat. I podkreślam,
że zawsze mówię tu o współpracownikach, a nie pracownikach. To
nie są moi podwładni, którymi sobie zarządzam, jak nomen omen
baron na włościach. Każdy z nas jest niezbędnym elementem i razem
tworzymy precyzyjną maszynę.
Zdarzyły się spóźnione
wypłaty, zdarzały się
przestoje i momenty, których wolałbym już nigdy nie powtarzać. Ja
personalnie czuję się odpowiedzialny za tych ludzi. Jest to duży
ciężar, ale noszę go z podniesioną głową.
A dostosować się do nowej rzeczywistości wcale nie było
łatwo...
Oj, nie. Nie ma co się oszukiwać
– popełniliśmy błędy na początku pandemii. Jak wielu innych w
branży wierzyliśmy, że zamknięcia potrwają niedługo, że lada
moment będzie znów normalnie. To myślenie szybko zostało
zweryfikowane. Gdy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że Covid zostanie
z nami na dłużej – nie było łatwo znów wsiąść na tego
konia.
Miałem jeden dzień naprawdę
czarnych myśli. Powiedziałem wtedy mojej partnerce Marcie,
że chyba parę lat mojej pracy
pójdzie na marne. Że Covid zmiażdży moje plany na przyszłość
jak walec. Ale postanowiłem się nie poddawać i postawić na to, w
czym jestem dobry. A jestem dobry w kiszeniu.
I tu dochodzimy do sedna sprawy. Waszym sposobem na przeżycie
Covida stał się bowiem sklep internetowy z domowymi kiszonkami. Jak
zrodził się ten nietypowy pomysł?
A gdzie ta nietypowość? Na
naszej szerokości geograficznej kisi się od wieków. Tradycja
kiszenia jest starsza niż Polska. To metoda jeszcze słowiańska, bo
nasi przodkowie właśnie tak konserwowali żywność.
Kiszenie wyszło z mody, brakowało nam czasu i ochoty. Wróciło
wraz z popularnymi w Polsce kuchniami azjatyckimi. I tak powstało na przykład nasze Polskie Kimchi - produkt, który podaje to, co ludzie lubią z
rodzimych składników, na rodzimą modłę.
Kiszonki wracają do
łask. Niekwestionowanym powodem jest fakt, że jako społeczeństwo
coraz bardziej dbamy o zdrowie.
A skąd osobiste zainteresowanie kiszeniem najróżniejszych
rzeczy?
Z przypadku! Myślę że to już
grubo ponad 10 lat temu, jeszcze w Solcu 44, pewnego lata na
półce baru stanął wielki słój
z wiśniami. Ja byłem przekonany, że wstawił go tam mój dobry
przyjaciel i ówczesny szef baru Solca – Julian Karewicz. Julian
myślał, że ja. I tak te wiśnie przeleżały kilka
miesięcy.
Myślałem, że spleśniały, bo
na górze pojawił się biały osad. Nie było to jednak nic złego,
a jedynie kożuszek fermentacyjny - o czym dowiedziałem się
z czasem. Zapach był tak pociągający, że zaryzykowałem i
spróbowałem. To był najlepszy ocet jakiego próbowałem. Od tego
wszystko się zaczęło. Butelkę tego octu mam do dziś na pamiątkę.
Zacząłem eksperymentować. Z tych doświadczeń po kilku latach
powstała książka “Kiszonki i fermentacje”.
Moim zdaniem przeciętny Kowalski nadal nieco się zdziwi, gdy
przeczyta o serwowanej tu lemoniadzie z kiszonych cytryn, kiszonej
rzodkiewce z anyżem czy innych rewelacjach. Jak przekonać klientów
do kupna kiszonek?
Na pierwszym miejscu jest
pomysłowość i zaciekawienie. Człowiek musi zainteresować się na
tyle, by chcieć spróbować czegoś nowego. Wspomniana kiszona
rzodkiewka jest zwykłym warzywem, ale dodatek ciekawych przypraw
sprawia, że jej smak jest nie do podrobienia.
Innym przykładem jest tu mój
osobisty prztyczek w nos dla fanów kuchni azjatyckiej. W naszej
ofercie widnieje wspomniane
już Polskie Kimchi
i ma być jasnym komunikatem "cudze chwalicie, swego nie
znacie". Składniki to bowiem to, co znajdziemy na polskiej wsi
i w naszych lasach. Biała kapusta, miód, borowiki, mąka żytnia
rodem z zakwasu na polski żur, a nawet kiszony śledź.
Bawimy się zarówno w rzeczy
proste z naszym własnym “skrętem”,
jak kiszony czosnek, jak i w bardziej skomplikowane i wielowątkowe
smaki, jak np. w sałatce Multum Fermentum.
Naszym ostatnim hitem jest
lemoniada z kiszonych
cytryn. Niektórzy,
słysząc "kiszone cytryny" od razu się wzdrygną. "Ale
jak to, jakieś kwaszone cytryny?". No,
a jakie są te świeże? Przecież też kwaśne! Wydaje mi się to
więc bardzo naturalną transformacją tego smaku. Jest to swoją
drogą stary przepis z kuchni marokańskiej.
A co Pan lubi najbardziej?
Aaa, to bardzo zależy od sytuacji
i na co mam dziś ochotę. Osobiście pasjami piję
nasz zakwas z kiszonych
buraków Pozdrawiam.
Mamy też zakwas w wielu smakach pod marką Multum Fermentum –
dodatek imbiru, chilli albo kurkumy sprawia, że nigdy mi się nie
nudzi.
Ciesze się jak dziecko, sięgając
po lemoniadę z kiszonych cytryn, bo uważam że to bardzo wdzięczny
twór. Zajadam się też po
prostu kimchi. Za szczególnie dobre uważam też nasze kiełbasy,
które wytwarzamy wspólnie z moim przyjacielem Jackiem Nowickim.
Co do kiełbas chcieliśmy odczarować złą opinię o kiełbasie w
ogóle. Mówimy, że nasze najpierwsze kiełbasy powstają z
najpierwszych składników. Robimy je
z podgardla, golonki, boczku ze zwierząt od małych hodowców
przemysłowego chowu.
Stworzyliśmy kilka ich wersji: z czarnym
czosnkiem, curry, z rozmarynem, czy
piernikową, która odnosi się do dawnej polskiej kuchni. Są
inne, ciekawe i dobrej jakości.
Jak restaurator rozkręcił i prowadzi sklep internetowy? Przecież
wydawanie jedzenia na stół i zarządzanie tysiącami zamówień
oraz paczek to nie do końca to samo.
Jak już mówiłem, bez "rodziny", czyli wspólników i współpracowników, to by po prostu nie wyszło.
Dzięki determinacji
i wytężonej pracy udało się rozpocząć działalność już w dwa
tygodnie po ogłoszeniu pierwszego lockdownu w marcu.
Prawie wszystkim nam branża e-commerce była doskonale znana, ale od
strony kupującego. Musieliśmy się wszystkiego nauczyć. Mówię "prawie wszystkim", bo na szczęście mieliśmy na pokładzie
Gabę Kunert, która miała już doświadczenie i razem z nią
wypłynęliśmy na nowe.
Po podjęciu decyzji, że spróbujemy swoich sił w produkcji i
sprzedaży, z dnia na dzień ruszyła produkcja kiszonek. Na te
potrzeba czasu, tak samo jak na budowę dobrego sklepu internetowego.
Tu z pomocą przyszło nam dużo fajnych ludzi z doświadczeniem. Są
jednak problemy, których nie da się przewidzieć i trzeba się na
nich uczyć - wyciągać lekcje z błędów i potknięć, których po
drodze było kilka.
Jakie trudne lekcje
trzeba było odrobić?
Te błędy, te potknięcia -
zawsze udawało nam się do nich usiąść i je rozwiązać. Z
dnia na dzień się doskonalimy. Wchodząc w szczegóły, największym
wyzwaniem była chyba “wysyłka”.
Nasze produkty sprzedajemy w szklanych butelkach i słoikach, a
przewoźnicy… no cóż, nie zawsze obchodzili się z nimi
ostrożnie.
Gdy coś się rozbiło, to było
wyrzucane, a nie dostarczane. W takich przypadkach nabywca
często miał wrażenie, że
jesteśmy niesolidną firmą. Wciąż, a to już ponad rok,
wprowadzamy nowe rozwiązania, które mają ulepszyć naszą
logistykę.
Oczywiście rozbite słoiki to też
straty dla sklepu, często bardzo duże. Pojawiają się opóźnienia
w wysyłce, paczki nie docierały do ludzi. Taki był początek –
test bojowy. Na
szczęście jesteśmy już wiele kroków dalej. Nie
wyobrażam sobie
prowadzenia Baron the Family
bez sklepu. Nadal będziemy to robić i rozwijać naszą ofertę,
nawet jak pandemia Covid-19 będzie już tylko niemiłym
wspomnieniem.
A jak ludzie ocenili wasze kiszonki? Od razu spotkaliście się z
dobrym odzewem czy do polskiego kimchi trzeba było jednak przekonać
klientów?
Nie zaczynaliśmy od zera. Od
początku mamy grono fanów kiszonek, którzy
znają nas jeszcze z Solca 44. Fundamenty
do takiej działalności były już gotowe. A dalej potoczyło się to jak
kula śniegowa. Ludzie wracali czy odkrywali na nowo nasze smaki i
polecali znajomym.
Niemałą
rolę odegrała też reklama internetowa. Dbamy o nasze
kanały społecznościowe i kontakt z ludźmi. W dobie
pandemii social media były naszym oknem na świat, ale równocześnie
były oknem na świat większości ludzi.
Zaznaczam jednak, że kiszonki nie
każdy lubi. Części osób kiszonka też po prostu źle się
kojarzy. Nikogo nie zmuszamy, ale przyznam, że z satysfakcją
patrzę na ludzi, którzy się przełamują, próbują i zmieniają
zdanie.
Ale waszymi produktami zainteresowały się też poważne firmy.
To jest nieco tak jak ze słojem
wiśni, o którym opowiadałem. Przypadek, który został odpowiednio
zagospodarowany, może mieć bardzo dużą wartość. Gdyby nie
pandemia, to nasz sklep nigdy by nie powstał. A jakby nie było
sklepu, to tak duzi partnerzy w życiu by o nas nie usłyszeli.
Zaczynaliśmy od kilogramów, dziś operujemy tonami. W Lidlu
kupić można nasz zakwas Pozdrawiam. Do Żabki właśnie z dumą
wkroczyła lemoniada z kiszonych cytryn. Proces jest
pracochłonny i trwa. Przed
przypieczętowaniem współpracy było bite osiem miesięcy ciężkiej,
wytężonej pracy całego zespołu.
Jak to jest mieć Lidla i Żabkę jako partnerów?
Przyznaję, że umowa z tak dużymi
partnerami to też ogromne wyzwanie. Czym innym jest prowadzić
rzemieślniczy sklep online, a czym innym zaopatrywać sieć
handlową. To są zupełnie odmienne skale produkcji.
"Garażowe" metody są
dobre tylko do pewnego momentu. Kluczem do sukcesu jest zachować
jakość przy dużo
większym wolumenie produkcji. Kiszoną lemoniadę może zrobić w
domu każdy. Problem zaczyna się wtedy, gdy trzeba ukisić 22 tony
cytryn. A potem wycisnąć z nich sok. Tu w dopracowaniu naszego
przepisu do wymagań skali nieoceniona okazała się Marysia,
z którą przez miesiące udoskonaliliśmy produkt, testując różne
surowce.
Nasza lemoniada
jest w dodatku niepasteryzowana
co jest w dzisiejszych czasach rzadkością. To
było olbrzymie wyzwanie, by przekonać partnerów do naszego
podejścia. Chylę czoła Żabce,
która wpłynęła z nami na głęboką wodę. Wcale nie byli pewni
czy udźwigniemy na barkach
taką odpowiedzialność. A jednak zaufali.
Po raz trzeci w naszej rozmowie
wrócę do ludzi. Bez zgranego zespołu po prostu ta współpraca z
Żabką i Lidlem po prostu
by się nie wydarzyła. Z imienia
pozdrawiam tu pana Radka –
nieocenionego negocjatora, który też ze swoim bogatym
doświadczeniem pod koniec zeszłego roku dołączył do
zespołu.
Jak podsumować ten trudny czas pandemii Covid-19? Odżyliście po
otwarciu ogródków? Z ulgą zaprosiliście gości na salę?
Wracamy do początku historii.
Baron the Family Grill Bar od początku był projektem dobrym na
pandemię. Mamy lekkie zadaszenie, ale sedno naszego biznesu to
przyjmowanie gości na powietrzu. Pogoda coraz bardziej dopisuje,
więc sądzę, że czekają nas złote miesiące.
Na razie nasz bar jest na
nowo otwarty, zaledwie nieco ponad
dwa tygodnie. Ciężko tu mówić o całkowitym odżyciu finansowym,
choć mentalnie na pewno kamień spadł nam z serca. Cieszymy
się też na widok zadowolonych twarzy gości - bardzo nam tego
brakowało.
Co czeka Baron the Family w niedalekiej przyszłości? Uchylicie
rąbka tajemnicy?
Pracujemy nad kolejnymi napojami, nad nowymi projektami. W
międzyczasie nasz grill bar odżywa. Już co drugą noc pieczemy w
szamotowym piecu opalanym drewnem całe półtusze wieprzowe.
Mięso
ma niepowtarzalny aromat, rozpada się pod naporem widelca. Lada
dzień będą też np. warzywa
zalepione w glinie i pieczone cały wieczór na żarze. Ogień to
pasja wielu z nas i chcemy
się nią dzielić.
W wakacje planujemy ruszyć z ofertą kulturalną. Będzie muzyka,
będą koncerty, może uda się zorganizować jakieś wystawy -
wszystkim nam tego brakuje.
Chcemy by było to miejsce na
co dzień. Gdzie można wejść,
kiedy się ma ochotę, nie wydać majątku i nie być ograniczonym
konwencją jakiegoś fine diningu. Do nas
można wpaść, powiedzieć cześć i po prostu zostać chwilę
w dobrym towarzystwie.