Reklama.
Polska wycieczka potrafi wywołać popłoch wśród gospodarzy wielu turystycznych krajów. W nowej książce "Polacy last minute. Sekrety pilotów wycieczek" Justyna Dżbik-Kluge wyciąga z pilotów i rezydentów historie, które śmieszą, jeżą włos na głowie i wprawiają w zakłopotanie. Jak się okazuje, za granicą nie jesteśmy tylko jak mongolska horda – mamy też swoje dobre strony.
Więcej ciekawych informacji znajdziesz na stronie głównej INNPoland.pl
Stoi pilot na lotnisku na Dżerbie, ma odbierać jakąś rodzinę ze Śląska. Dostrzega ich z daleka. Idzie facet, z lewej i z prawej ma dwóch synów, którzy są jego kopiami. Z tyłu idzie żona, która ciągnie trzy walizki i sześć toreb. Cała rodzina waży ze 400 kilo, zdyszani, spoceni, zgrzani, wkurzeni.
Podchodzą do pilota, który stoi z tabliczką. Mówi do nich: "Dzień dobry, witam państwa na Dżerbie! Jestem waszym rezydentem. Za chwilę pójdziemy do autokaru". A facet na niego patrzy, patrzy, proces myślowy: "Aj em sory, aj dont anderstend inglisz".
Pilota zamurowało. "Słuchaj, nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć" – relacjonował mi później. Oni byli tak spięci całą tą sytuacją wyjazdową, tak nastawieni na to, żeby sobie poradzić z obcym językiem, że w ogóle nie zauważyli polskiej obsługi. Byli jak w jakimś transie.
Wracałem kiedyś z Cypru tanimi liniami. Idąc w stronę bramek, już z daleka zauważyłem ludzi lecących do Polski. Stali pierwsi, bo chcieli pierwsi wejść na pokład, wiadomo. Tylko jak ktoś dużo lata, to wie, że to jest bez sensu, bo przecież na kartach pokładowych mamy już przydzielone miejsca, więc nieważne, czy ktoś wejdzie pierwszy, czy ostatni. W pewnym momencie wyszła do nas stewardesa i powiedziała, że musimy opuścić gate, bo muszą nas jeszcze policzyć.
No i janusze i grażyny od razu z pretensjami, bo oni przecież przyszli pierwsi, chcieli wejść pierwsi, a teraz ich wypraszają. I co? Jak oni teraz pójdą za bramki, to przepadnie im kolejka! No i awantura. Tak bardzo się kłócili, że stewardesa wezwała ochronę. Moim zdaniem oni w ogóle nie załapali, co do nich powiedziała, bo pewnie nie zrozumieli po angielsku.
Trafił się jeden szczególnie niezadowolony – taki lider, przewodnik tej grupy. Już trochę podpity, wydzwaniał do mnie z ogromnymi pretensjami, co to ma być, co my im tu sprzedajemy, te hotele są niezgodne z umową.
Więc ja do niego na spokojnie: "Ale co jest niezgodne z umową? Proszę mi powiedzieć konkretnie". Nie miał argumentów. W końcu nie wytrzymał, wrzasnął: "A bo, k……., gówno sprzedajecie!". I się rozłączył.
Pamiętam sezon, że trzech turystów chciało mnie zwolnić z pracy. A wszystko przez to, że "nie chciałem im zmienić pokoju". Nie chciałem, bo nie mogłem. Jedyne pokoje, jakie były dostępne, to właśnie te na poziomie zerowym, które dostali zgodnie z umową. Mogłem im zaproponować zmianę dopiero za trzy, cztery dni.
Wybuchła awantura, zaczęli mi grozić: "Zrobimy wszystko, żeby pana zwolnić!!!". Na szczęście, po latach pracy takie krzyki w ogóle mnie nie ruszają. Odpowiadam: "OK", wpuszczam jednym uchem, wypuszczam drugim.
Egipt, transfer przylotowy, początek turnusu, późny wieczór. Pilot już dzwonił, że jest bardzo kłopotliwy klient, a jako że mamy overbooking, to facet został przeniesiony do innego hotelu. (…) Facet po pięćdziesiątce – z żoną i czternastoletnią córką. Żadne argumenty, które padały tego wieczora, do niego nie trafiały. A ja niestety musiałam na drugi dzień prowadzić spotkanie informacyjne w jego hotelu. (...)
Poszłam do recepcji, gdzie cała trójka stała, i wtedy ten dwumetrowy facet wybuchnął, wyładowując na mnie całą swoją agresję. Wyrwał mi z rąk służbową torbę i cisnął przez cały hall. Zrobiło mi się słabo – były tam dokumenty i zebrane od ludzi pieniądze na wycieczki. Miałam też rzeczy osobiste i prywatny aparat fotograficzny. Potem poleciały pod moim adresem wyzwiska, cały arsenał wulgaryzmów. W końcu facet ruszył w moim kierunku i zamachnął się na mnie…
Gdyby nie recepcjonista, który wszedł między nas, dostałabym w twarz! To było straszne! Gość uspokoił się dopiero po interwencji ochrony. A do mnie wyszła z zaplecza pracownica hotelu, poprosiła na bok. Jak się czuję, czy mi czegoś potrzeba, może szklanki wody?
Pamiętam, że w Indonezji problemem okazał się ryż. Panie mi składały ogromną reklamację i jedna z najważniejszych uwag brzmiała: "Ciągle podawali ryż". No… w Azji faktycznie trudno spodziewać się ziemniaków.
Kiedyś w reklamacji od moich turystów przeczytałam: "Cykady cykały za głośno". Pomyślałam: "No jasne! Jak mogłam o tym nie pomyśleć!".
Dzwoni kiedyś do mnie turysta, że chce złożyć reklamację na samochód z wypożyczalni, bo jak jeździ tym samochodem, to mu cały czas świeci kontrolka zapinania pasów. "A zapina pan pasy?" – pytam. "No nie, nie lubię jeździć z zapiętymi". No to reklamował.
Wydawało mi się, że młode pokolenie turystów nie będzie już potrzebować pilota czy rezydenta, bo oni sobie wszystko sami załatwiają przez booking.com czy Trivago.
Przyznam, że bałem się, co będzie, gdy zawód pilota wycieczek nie będzie już potrzebny, bo wszyscy wszystko załatwiać będą samodzielnie.
Tymczasem wciąż miewam w Stanach Zjednoczonych honeymooners, czyli ludzi, którzy przyjeżdżają na miesiąc miodowy. I oni nie mówią po angielsku! Trzeba z nimi pójść do McDonalda i zamówić im hamburgera. A wydawało mi się, że całe młode pokolenie mówi po angielsku.
Grecy lubią polskich turystów. Bo my przyjdziemy, za bardzo nie nabałaganimy, pieniądze na które się umówiliśmy, zapłacimy, co mieliśmy zjeść – zjemy, nie ma żadnej specjalnej przepychanki, demolki nie robimy.
Grecy znają Polaków jeszcze z okresu emigracji w czasach komunizmu. Mają do nas sentyment. Zniknęła nawet opinia, że Polacy piją, bo... wszyscy piją! My z kolei lubimy do Grecji jeździć, bo mamy tam taki swojski klimat. Za stosunkowo małe pieniądze mo żemy mieć namiastkę egzotyki z gwarancją pogody.
Koleżanka mi opowiadała, że w Stanach była ze swoją grupą w hucie szkła. Zaraz za nimi szła grupa chińska. Przewodnik polskiej grupy mówi: "To jest najstarszy kawałek szkła wydmuchany w Stanach Zjednoczonych wtedy i wtedy". Pada szesnaście pytań – czy na pewno najstarszy, kto wydmuchał, kiedy dokładnie i tak dalej.
Za nimi przetoczyła się chińska grupa i przewodnik to samo: "To jest najstarszy kawałek szkła w Stanach". OK. Pokiwali głowami, zrobili zdjęcia, poszli dalej. Polacy są bardzo dociekliwi. Ich pytania wynikają z kojarzenia faktów i autentycznej ciekawości. Bywają naprawdę mądre.
Polscy turyści są bardzo wszystkiego ciekawi. Jak już jadą, chcą jak najwięcej zobaczyć i jak najwięcej się dowiedzieć. Nie tylko o zabytkach czy historii, ale i o codziennym współczesnym życiu. Interesują nas sprawy bytowe, na przykład, ile się gdzieś zarabia.
„Jak się tutaj żyje?” – to najczęstsze pytanie. Znajoma przewodniczka z Wrocławia kiedyś mi się zwierzyła: „Ludzie mnie ciągle pytają, jak się tu żyje. A ja im mówię: „Tutaj trawa jest bardziej zielona niż u nas”.
Bo co odpowiedzieć? Więcej zarabiają, to więcej wydają, na Malcie na przykład – wiem, bo przez jakiś czas byłem tam rezydentem.
Czy pamiętasz jakiś wyjazd, podczas którego polscy turyści wyjątkowo cię zaskoczyli?
Jędrzej, pilot, rezydent, animator: Był taki jeden świetny wyjazd autokarem do Chorwacji. Ta wycieczka nie była droga, kosztowała może 1300 złotych od osoby. Ludziom, którzy na nią pojechali, naprawdę wszystko się podobało! Wszystko dla nich było super. Oni byli dobrze nastawieni, mieli świetne poczucie humoru. No, nie ma się do czego przyczepić!
1300 złotych i nie było januszów i grażyn?
Byli! Ale wyjątkowo pozytywnie nastawieni. Oni byli wprost dumni: „Jesteśmy w Chorwacji!”. Była taka jedna fajna para: on typowy janusz, sandałki do skarpet – no, wszystko jak trzeba. Jego żona mnie potem znalazła na Facebooku i zaprosiła do znajomych.
Patrzę, a ona dodała zdjęcie z wakacji i podpisała, że była „w Horwacji” – właśnie tak! O, ale co z tego? Ważne, że świetnie wypoczęła i była superradosna. Tamci turyści mieli takie poczucie humoru! Na żadnej wycieczce tak się nie uśmiałem!