Co polski rząd wyczynia z finansami publicznymi? Dlaczego podniesienie stóp procentowych było nieuniknione? Jak radzić sobie w czasach szybującej inflacji? W jaki sposób możemy ograniczyć powiększającą się dziurę budżetową? Wątpliwości z tym związane rozwiewa Sławomir Dudek, główny ekonomista Forum Obywatelskiego Rozwoju, w rozmowie z Igą Kołacz.
Rozgrzana do czerwoności gospodarka Polski to dobry znak?
Rzeczywiście dochody budżetu państwa pochodzące z VAT, z podatku dochodowego, składek na ubezpieczenia społeczne czy zdrowotnych są wysokie, bo wraz z inflacją rosną wynagrodzenia. Paradoksalnie więc mamy dobrą sytuację w dochodach budżetu centralnego, ale jest to spekulacyjny wynik, efekt na krótką metę. Rozgrzana do czerwoności gospodarka nie zwiastuje nic dobrego, ponieważ nasi decydenci w zakresie polityki monetarnej i gospodarczej lekceważą inflację.
Chociaż to się trochę zmieniło, ponieważ prowadzona w ostatnim czasie w tym zakresie retoryka o 180 stopni uległa zmianie po podwyżce stóp procentowych. Nagle okazało się, że inflacja nie jest przejściowa. Zastosuję tu analogię z samochodem. Możemy jechać na najwyższych obrotach przez chwilę, ale nie da się nieustannie wciskać pełen gaz, ponieważ silnik eksploduje. Podobnie jest z gospodarką spekulacyjną - w pewnym momencie musi nastać spowolnienie i zostać wprowadzona. Niestety niekiedy bywa, że jest to relatywnie silna korekta. Jak z silnikiem, gdy go zatrzemy, bo wskazówka obrotów cały czas jest na czerwonym polu, mamy gwałtowne hamowanie. Oby do tego nie doszło.
Wszyscy redukują prognozy gospodarcze, ponieważ brak równowagi w wydawaniu i pozyskiwaniu pieniędzy przez państwo odbiło się gorączką inflacyjną, która jest niebezpieczna, bo może zostać z nami na długo i zjadać oszczędności.
Agencja ratingowa S&P podniosła przecież Polsce prognozy wzrostu - zarówno w tym, jak i w przyszłym roku powyżej 5 proc. Nie sprawdzą się?
Prawdopodobnie mogą się sprawdzić, zwłaszcza w tym roku. Ale ta sama agencja ratingowa na 2024 rok prognozuje ostre hamowanie wzrostu gospodarczego do około 2 proc. i tym się już nikt nie chwali. Długookresowa prognoza finansowa rządu też pokazuje ostre hamowanie wzrostu gospodarczego w tej dekadzie do poniżej 3 proc.
Jesteśmy w kryzysie demograficznym. Nikt tego nie wie, ale niska stopa bezrobocia jest efektem zmniejszającej się liczby osób w wieku produkcyjnym, społeczeństwo starzeje się. Według prognoz, w ciągu kilkudziesięciu lat ubędzie osiem milionów Polaków w wieku produkcyjnym. Co trzy minuty ubywa nam jedna osoba, a co tydzień około trzy tysiące osób. Spowoduje to, że nasze perspektywy wytwarzania dóbr, potencjał gospodarczy będzie malał. Na to nakłada się chociażby konieczność modernizacji energetycznej, czyli ceny energii wzrosną. Musimy walczyć z inflacją i podnieść stopy procentowe. Musimy podać ten lek, mimo że wywołuje skutki uboczne.
Podając to lekarstwo Narodowy Bank Polski rzeczywiście działał w interesie Polaków?
Tak. Robią tak wszystkie banki centralne, w tym węgierski, który realizuje podobny paradygmat gospodarczy. Kilka razy podniósł on już stopy procentowe, podobnie zachował się bank centralny w Czechach. Nie porównujmy się też do Stanów Zjednoczonych, które deklarują utrzymanie stóp na poziomie od 0 do 0,25 proc., gdyż nie jesteśmy taką potęgą jak oni, nie mamy waluty rezerwowej. A nawet w USA trwa dyskusja o powtórzeniu kryzysu naftowego z lat 70. i wyskoczenia inflacji. Narodowy Bank Polski musi przeciwdziałać, przygotować się na scenariusz, że inflacja wyskoczy nam na poziomy dwucyfrowe albo chociaż 7-8 proc.
Oczywiście. Co więcej, tak wysoka inflacja zostanie wtedy z nami na kilka lat. Ale nawet trzymając się prognoz, że w najbliższych latach inflacja będzie rosnąć o 4-5 proc., oznacza to przecież, że w ciągu kilku lat wzrośnie ona łącznie o 15 proc. Co to dla nas oznacza? Jeżeli nie zmienimy stóp, na oszczędnościach stracimy 15 proc. majątku, który gromadziliśmy.
W ogóle inflacja przy zerowych stopach procentowych zubaża najbiedniejsze gospodarstwa domowe, bo to one trzymają pieniądze na depozytach, często też w skarpecie. Nie mają możliwości inwestowania w złoto, srebro czy w fundusze inwestycyjne. Te gospodarstwa stracą kilkuletni dorobek.
Ucieczka od ujemnych stóp procentowych też jest z kolei niebezpieczna dla gospodarki, dlatego trzeba działać. Ale by działać musimy mieć wyraźny sygnał z banku centralnego, w jakim kierunku zmierzamy. Niestety komunikacja prezesa NBP Adama Glapińskiego, mówiąca, że nic się nie dzieje, że inflacja spadnie, spowodowała, iż część gospodarstw domowych wzięła hipoteki na 20-30 lat, ustawiając poziom swojej wypłacalności w oparciu o raty z bardzo niską stopą procentową. I jeśli ona wzrośnie, te gospodarstwa domowe- zmylone lekceważącą narracją prezesa NBP - mogą stracić na tym finansowo.
Wzrost stopy procentowej przełożył się na podniesienie cen kredytów mieszkaniowych. Co można poradzić Polakom, którzy przed podwyżką byli na granicy zdolności kredytowej?
Powinni poprosić bank albo sami policzyć, o ile może im ta rata wzrosnąć, czyli zaplanować różne scenariusze średnioterminowe, sprawdzić nawet mało prawdopodobne warianty. Sugerowałbym policzyć, co by było, gdyby stopy procentowe wzrosły do 3 proc., chociaż na razie jest oczekiwanie rynku, że stopy utrzymają się na poziomie 1,5-2 proc. Zrobiłbym też scenariusz kryzysowy, uwzględniający stopy wynoszące 4-5 proc.
Nie chcę być czarnowidzem, ale osobiście zrobiłbym taką symulację i zobaczył, czy najgorszy scenariusz byłby nie do udźwignięcia dla mojego budżetu domowego, czy jednak mam wystarczająco środków na koncie, aby w długim okresie móc sobie z tym poradzić. Trzeba budować sobie bufory na wyższą ratę. Niestety - tak jak mieliśmy frankowiczów - obecna sytuacja mogła stworzyć nam wiborowiczów. Warto skalkulować swój budżet w perspektywie długofalowej, czyli zadbać o to, czego nie robi rząd, bo państwo nie zrobiło nam symulacji długookresowej dotyczącej finansów publicznych.
Być może symulacja ta była zbyt drastyczna i boją się ją przedstawić społeczeństwu?
Ale to jest uczciwe. Jeżeli nastawiony lewicowo-socjalnie rząd realizuje swoją politykę, powinien uczciwie mówić: OK, dajemy transfer 500+, ale to oznacza, że zwiększymy akcyzę, wprowadzimy podatek cukrowy, opodatkujemy sklepy, banki, zwiększymy składkę zdrowotną dla jednoosobowej działalności gospodarczej, a także osoby na etacie - klasę powyżej średniej. Trzeba to uczciwie powiedzieć i niech społeczeństwo decyduje, czy chce tego.
Przy planowaniu kredytów banki muszą przecież przedstawić wszystkie ryzyka. Pilnujemy tego, aby podawały RRSO, czyli prawdziwy kredyt łączny koszt pożyczki i wysokość stopy procentowej. Tymczasem rząd w odniesieniu do finansów publicznych nie jest już tak przejrzysty, lecz z myślą o nadchodzących wyborach uprawia politykę rozdawnictwa.
Chociaż dochody państwa są krótkookresowo dobre, nie wiemy, jakie są wydatki. Dzieje się tak, ponieważ państwo wypchnęło wydatki z budżetu centralnego do funduszy poza budżetowych, a wręcz do funduszy, które są poza kontrolą parlamentu. Rząd planuje zadłużać finanse publiczne chociażby w Funduszu Przeciwdziałania Covid-19, w ramach którego działa Rządowy Fundusz Inwestycji Lokalnych czy też fundusz, który ma finansować Polski Ład. A jak wiemy, z nich środki są rozdawane dla wybranych samorządów według klucza politycznego. I rośnie nam zadłużenie - z danych rządowych wynika, że 7,5-krotnie wzrośnie zadłużenie poza kontrolą parlamentu, czyli w tych funduszach, w których w zasadzie jednoosobowo może decydować premier Mateusz Morawiecki.
Nazywam to rajem wydatkowym premiera, który może uznać, że chce się zadłużyć na 10 miliardów i wydać je na swoje cele polityczne. Nie ma przejrzystości, jak on będzie rozdysponowywał te środki, a dług jest na nasze konto, na konto społeczeństwa. Jest to upolitycznienie wydatków publicznych, poza kontrolą parlamentarną.
Przyjęty przez rząd projekt budżetu na 2022 rok zakładał wysokość dziury budżetowej na poziomie 30 mld zł. Dane te odnosiły się jednak do szacunków, że inflacja spadnie z 5,5 proc., do 4 proc. Tymczasem lada moment przekroczymy 6 proc. Jak wysokie może być zadłużenie Polski w przyszłym roku i co to dla nas będzie oznaczać?
Rząd zakłada, że przekroczymy 1,5 biliona zł zadłużenia, a docelowo może ono urosnąć do 1,7 biliona zł. Wprawdzie jest to bardzo duże zadłużenie, ale w porównaniu do innych krajów, relatywnie do PKB, nie jest ono za duże. Plasujemy się w środku stawki. Przy czym nie powinniśmy jednak porównywać się do Grecji, Włoch, Hiszpanii czy Portugalii, czyli do krajów, które doświadczyły kryzysu fiskalnego. Tam rzeczywiście zadłużenie w relacji do PKB przebija 100 proc.
Istnieje przecież wiele krajów, które mają niższe zadłużenie, szczególnie takich, które nie należą do strefy euro. Bo to też jest istotne. Mimo że Polska ma niższe zadłużenie niż niektóre kraje strefy euro, to za odsetki zapłacimy proporcjonalnie więcej. Przykładowo mamy niższe zadłużenie niż Niemcy, ale za każdą złotówkę pożyczoną płacimy 4 razy więcej niż nasz sąsiad. Nie możemy więc porównywać się do krajów strefy euro.
Zadłużenie Polski w relacji do PKB może być stabilne, ale nie wiemy, jaka jest prawdziwa sytuacja finansów publicznych. Na razie rząd pokazał nam taki wzrost zadłużenia, ale premier Morawiecki w tym raju wydatkowym może to w ciagu roku zmienić. Nadchodzą wybory i nie jestem pewien, czy nagle nie zapadnie decyzja, że potrzebujemy parę czy dziesiątki miliardów na obietnice wyborcze i czeki dla samorządów.
Rozdęte wydatki socjalne mają znaczący wpływ na dziurę budżetową. W ub.r. z tego tytułu państwo wypłaciło około 50 mln mld zł. Możemy spodziewać się, że zostaną one jednak ograniczone?
Tych wydatków jest dużo więcej: 500+, 13-tka i 14-tka to już jest ponad 60 mld zł, a do tego mamy 300+ i wiele rodzajów selektywnych ulg w podatkach. Rząd ze strategii transfer+, przeszedł do modelu ulga+. To też rozdawnictwo. Na razie widzimy ruch po akcyzie, czyli rząd zamiast ograniczać wydatki socjalne, będzie próbował łatać dziurę w budżecie podatkami. Tylko rząd robi to tak, że transfery rozdaje swoim grupom, a podatków szuka gdzie indziej. I stara się wprowadzać podatki sektorowe, takie antagonizujące, na przykład podatki, które rzekomo poprawiają nasze zdrowie. Wybiera więc takie sektory, gdzie będzie mógł antagonizować jedną grupę przeciwko drugiej.
Problem jest taki, że te wydatki socjalne czy ulgi są trwałe. Rząd je wprowadził i zostaną one z nami, ponieważ są w systemie. Będzie je trzeba finansować nieustannie, jak 40 mld zł rocznie na 500+. I tego nie da się zasypać jednorazowymi dochodami, lecz musi być finansowane trwałymi dochodami, jak na przykład wzrostem akcyzy.
W listopadzie czeka nas kolejny wydatek - 9 milionów Polaków otrzyma dodatkową emeryturę, tak zwaną 14-kę. Stać nas na to?
Nie stać. Trzynasta i czternasta emerytura została wymyślona w Grecji i nie muszę mówić, jak to wpłynęło na jej finanse publiczne. Tam również - w jako jednym z pierwszych krajów - obniżono wiek emerytalny, pod presją populistów.
Emeryci nie ucierpieli podczas pandemii, bo mieli zagwarantowane dochody, w przeciwieństwie do osób w wieku produkcyjnym, spośród których wielu straciło pracę lub miało obniżone wynagrodzenia. Teraz mamy jednak 13-kę, 14-kę, zerowy PIT dla emerytury do 2,5 tys. zł. Co więcej, skutkiem tego są cięcia innych wydatków, jak chociażby na edukację czy służbę zdrowia. Czy nie lepiej byłoby zreformować służbę zdrowia i usprawnić dostęp do niej dla starszych osób? Wsparcie dla emerytów jest u Polsce ogromne, niespotykane w innych krajach.
Po wyborach dowiemy się o nowych podatkach?
Tak, dlatego trzeba żądać od rządu, aby już teraz pokazał nam szersze spojrzenie na finanse publiczne. Bo teraz mamy rozgrzaną gospodarkę, ekstra dochody ze spekulacyjnego kupowania wszystkiego na zapas, w tym mieszkań. Chwilowo to może pokazywać nieco lepszą sytuację, a nagle będzie ciach: korekta, spowolnienie wzrostu, kryzys demograficzny, wysokie ceny energii. I w 2023 roku zostaniemy z ręką w nocniku.
Da się wyhamować bądź opóźnić wzrost cen w sklepach?
Jest to rozpędzony pociąg, którego wyhamowanie zajmie trochę czasu. Trzeba patrzeć na kombinację polityki gospodarczej, bo polityka budżetowa państwa jest nieodpowiedzialna. Budżet powinien przyhamować z rozdawnictwem, bo rozdawanie do grup, które dużo konsumują, też podbija inflację.
Rząd wprowadza między innymi gwarantowanie wkładu własnego w mieszkania, co nie jest dobrym rozwiązaniem w tych warunkach. Lepiej byłoby udrożnić podaż, bariery w budowaniu mieszkań, żeby były tańsze. Ten instrument akurat podbije ceny mieszkań i inflację zamiast schłodzić sytuację.
Lokowanie pieniędzy w nieruchomości to jeszcze inwestycja czy raczej strategia na przetrwanie?
Jeżeli rynek nieruchomości się dobrze rozbuja, jest podgrzany, ale nie przegrzany, jest to dobra inwestycja. Inwestowanie w nieruchomości jest w zasadzie tym samym, co odkładanie na emeryturę. Możemy przecież odkładać pieniądze w funduszu emerytalnym albo kupić mieszkanie, by wynajmować je będąc już na emeryturze i mieć z tego dochody. Jest to dobra ochrona przed inflacją. Ważne jest, by rozwój rynku był stabilny, dlatego teraz trzeba uważać, bo ten rynek jest przegrzany. Warto oceniać głębiej nieruchomosci, a nie tylko iść za ceną i falą spekulacyjną. Jeśli już chcemy inwestować, to w takie nieruchomosci, których cena może się utrzymać albo, jeśli nastąpi korekta, będzie ona niewielka. W perspektywie długookresowej nieruchomości będą raczej drożały.
Czego wystraszył się prezes NBP Adam Glapiński, kiedy dzień po ogłoszeniu podwyższenia stóp procentowych, zaczął umniejszać znaczenie swoich słów?
Dziwna to była sytuacja, gdyż narracja rządu dotycząca inflacji była prawie identyczna jak banku centralnego, co jest podejrzane. Wiemy, że politycy codziennie mają rozsyłany przekaz dnia i go realizują, ale że w tym przekazie uczestniczy prezes Glapiński? Tego się nie spodziewałem. Premier powiedział, że wierzy w to, że reakcja Rady Polityki Pieniężnej będzie należyta, co dziwi. Wygląda to tak, jakby rząd wywierał jakąś presję na NBP. Kiedy pracowałem w Ministerstwie Finansów oczekiwania inflacyjne mierzyliśmy liczbą pism od obywateli, którzy pisali, że sobie nie radzą ze stopą inflacji i mieli pretensje do rządu. Teraz nastąpiło totalne odwrócenie ról, co należy traktować jako przyznanie się do błędu. Czekamy teraz na projekcję, która będzie na początku listopada i zobaczymy, jak głosował prezes Glapiński - z radą czy został przegłosowany.
W niezręcznej sytuacji są też obecnie przedsiębiorcy, bo rynek pracownika i inflacja wymuszą na nich podwyżki pensji. Dobrym rozwiązaniem jest przerzucanie całych kosztów na konsumentów?
Przedsiębiorcy są w bardzo trudnej sytuacji, bo z jednej strony są żądania płacowe w związku z inflacją, ale z drugiej strony jest mało osób do pracy, bo mamy kryzys demograficzny. Napływ imigrantów z Ukrainy czy Białorusi zapełnił rynek w ostatnich latach - gdyby nie to mielibyśmy o wiele większe problemy. Ale już raczej większego napływu nie będzie, bo nie jesteśmy chyba w stanie wessać wszystkich osób w wieku produkcyjnym.
Problemem jest ogromna niepewność. Firmy działają krótkookresowo, spekulacyjnie, ponieważ stopa inwestycji jest na najniższym poziomie. Niepewność wynika też z tego, że pojawiają się nowe podatki i to za pięć dwunasta. Rząd jest nieprzewidywalny, jeśli chodzi o politykę podatkową.
Czeka nas kolejna fala wyjazdów z kraju?
W całej Europie jest konkurencja o pracowników, bo cała Europa realizuje krajowe plany odbudowy, czyli będzie budować wiatraki, nowe mieszkania. Niemniej zachodzi ryzyko szukania stabilności na innych rynkach pracy.
Wyjechać mogą polscy eksperci na etatach, bo podatki dla osób zarabiających powyżej 13 tys. zł brutto - wzrosną. Wyjadą też eksperci pracujący w formule jednoosobowej działalności gospodarczej albo zaczną świadczyć usługi za granicą. Dlaczego? Bo mogą, świat się globalizuje, więc można pracować zdalnie. Niewykluczone też, że Ukraińcy, którzy zasilili nasz rynek, też pojadą dalej.
Polska jako jedyny kraj nie zna daty akceptacji KPO, a jednocześnie w kraju panuje retoryka, że właściwie poradzimy sobie bez środków z Unii Europejskiej. Nie potrzebujemy tych 100 mld zł?
100 mld zł bezzwrotnych środków, licząc po obecnym kursie, plus część pożyczkowa, czyli łącznie 150 mld zł. Środki unijne są ważne, ale nie najważniejsze. Największą zaletą tego, że jesteśmy w unii, jest swoboda przepływu kapitału, pracowników, wspólny rynek. Korzyści wynikające ze wspólnego rynku są nawet 6-krotnie większe niż łączne środki unijne - nie tylko te pochodzące z KPO, ale też strukturalne.
Przeznaczone dla Polski 100 mld zł są ważne, ponieważ dałyby oddech finansom publicznym. A brak środków oznacza też brak realizacji Polskiego Ładu, bo w Polskim Ładzie projekty związane z cyfryzacją i transformacją energetyczną są prawie jeden do jednego odwzorowaniem projektów z KPO.
Jaką mamy alternatywę? Rozumiem, że jeśli nie dostaniemy pieniędzy z UE alternatywą jest realizacja projektów cyfryzacji i transformacji energetycznej z równoległego budżetu premiera, gdzie środki rozdawane są bez żadnej kontroli, powiększając dziurę budżetową.
Twierdzenie, że nie potrzebujemy tych pieniędzy jest nierozsądne i jest to raczej tylko retoryka polityczna. Właściwie jest to powtórka z rozrywki. Rok temu jak było weto też pojawiła się taka retoryka, że zrobimy swój plan odbudowy, bez środków unijnych. Choć szybko okazało się, że był to blef, przynajmniej ktoś wtedy negocjował, bo weto miał w ręku. Teraz rozumiem, że tylko się obrazimy i nie weźmiemy pieniędzy, bo żadnej korzyści przecież z tego nie ma.
Ale jest jeszcze aspekt wiarygodności. Nieprzyjęcie pieniędzy unijnych jest ruchem w kierunku obniżenia ratingu Polski, co wywoła reperkusje, bo będzie odbierane jako polexit, zwłaszcza przez inwestorów zagranicznych.
Agencja ratingowa Moody’s uznała, że byłoby to negatywne dla ratingu. S&P niedawno robiła analizę dla Polski i też napisała, że w czynnikach negatywnych dla ratingu naszego kraju jest fakt, że będziemy mieli mniej środków. Twierdzi tak również agencja Fitch, według której środki unijne są ważnym elementem dobrego postrzegania wzrostu gospodarczego. To wszystko oznacza, że agencje te na pewno zareagują.
Premier Morawiecki zmienił już narrację. Możemy spać spokojnie?
Raczej nie. Występy premiera w polskim parlamencie i również w Parlamencie Europejskim wskazują, że obraliśmy kurs na górę lodową. A najgorsze jest to, że w zasadzie nie mamy sterników w zakresie polityki gospodarczej. Nie ma ministra rozwoju, a w resorcie finansów, niestety muszę to powiedzieć: mamy figuranta. Wszyscy chyba wiedzą, że minister finansów Tadeusz Kościński o niczym istotnym nie decyduje. Szczerze mówiąc nie wiem, kto tym wszystkim steruje.
Naprawdę z dnia na dzień klimat wokół Polski jest coraz gorszy. Każde spotkanie z inwestorami zagranicznymi zaczyna się od pytań o praworządność, polexit, a dopiero na drugim miejscu o podatki. Mimo że Polski Ład wprowadza masę rewolucyjnych i kontrowersyjnych rozwiązań, za które zapłacą przedsiębiorcy. Niestety.
Mamy więc czym przyciągnąć zagranicznych inwestorów?
Polska gospodarka się jeszcze jakoś broni. Jako wzór należy podać polski przemysł przetwórczy, który jest głównie prywatny, bardzo zróżnicowany i coraz bardziej zaawansowany. Policzyłem, że od momentu wejścia Polski do UE nasz przemysł przetwórczy - jego obroty i sprzedaż - wzrosła 2,5-krotnie. Dla porównania niemiecki przemysł wzrósł zaledwie o 12 proc. Pod tym względem prześcignęliśmy całą unię, a nawet całą Organizację Współpracy Gospodarczej i Rozwoju.
Warto inwestować w naszym kraju, aczkolwiek rządzący przeszkadzają: przez nadmierną regulację gospodarki, przez faworyzowanie firm państwowych czy upaństwowienie gospodarki. Inwestorzy zagraniczni nie inwestują w giełdy, na których jest duży udział spółek z własnością państwa, a u nas na niektórych rynkach ten model dominuje.
Do tego dochodzą polexitowe historie. Bo inwestorzy zagraniczni, gdy decydują o lokowaniu pieniędzy w danym kraju, wcale nie patrzą na tanią siłę roboczą czy dostęp do 38-milionowego rynku, tylko na to, że jesteśmy członkiem Unii Europejskiej, co pokazuje nas jako kraj wiarygodny i stabilny. Dlatego w Polsce inwestują firmy amerykańskie czy azjatyckie.
Dalej opłaca się inwestować w Polsce, aczkolwiek niepewność generowana przez politykę gospodarczą rządu, politykę pieniężną, nie rozwiązuje problemów strukturalnych. Konflikt z Unią Europejską, USA i z naszymi sąsiadami powoduje, że inwestorzy mogą się od nas odwrócić.