Rafał Grzesik jest programistą w Hyland oraz trenerem programowania, który po godzinach - a właściwie przed pracą zawodową - pracuje w gospodarstwie, między innymi karmiąc trzodę chlewną. Nie jest to jego stałe zajęcie, lecz tymczasowa pomoc rodzicom.
Grzesik postanowił na kilka tygodni wyjechać z Katowic do oddalonej o 160 km miejscowości, aby pomóc swojej mamie zająć się gospodarstwem, gdyż jego tata wyjechał do sanatorium. Nie zaniedbał przy tym zawodowych obowiązków, co umożliwiła mu praca zdalna. W mediach społecznościowych dzieli się tym doświadczeniem i zachęca, aby również inni poszli w jego ślady.
„Doceniajmy czasy, w których żyjemy, korzystajmy z możliwości, jakie nam dają i przede wszystkim pomagajmy naszym rodzicom” - napisał na LinkedIn. A jak to wygląda w praktyce, opowiedział serwisowi INNPoland.
Na LinkedIn podkreśla Pan, że "nie ma zadania, którego nie jest w stanie wykonać”. Spoglądając na doświadczenie zawodowe nie spodziewałam się, że zadania te obejmują karmienie trzody chlewnej. Od jak dawna zajmuje się Pan tym?
Rodzice zawodowo prowadzą gospodarstwo, praktycznie od kiedy skończyli 20 lat. Wychowałem się obserwując ich przy pracy. Kiedy więc przyszła potrzeba, aby pomóc rodzicom i zaangażować się w to, nie było problemu. Wystarczyło, że mama powiedziała, co trzeba zrobić. Na co dzień mama z tatą świetnie się dogadują, dzielą obowiązkami. Jednak w momencie, kiedy tata pojechał do sanatorium, tej jednej osoby zabrakło.
Jak godzi Pan pracę w gospodarstwie z zawodową?
Zwierzęta nauczone są, że przychodzi się do nich o konkretnej godzinie, czyli około godz. 5.30, więc wstajemy zazwyczaj o 5.10. Trzeba iść do nich zanim jeszcze zjemy śniadanie. Zwierzęta karmimy przygotowaną podczas wakacji kiszonką i sianem, a potem trzeba przy nich posprzątać. Pracując we dwie osoby zajmuje to do półtorej godziny. Gdy nie pomagałem w gospodarstwie, wstawałem o godz. 6.30, aby na 7. być przy komputerze. Oczywiście, jeśli pracowałem zdalnie.
Zanim praca zdalna stała się powszechna, też Pan pomagał?
Od kiedy wyprowadziłem się na studia, w okresach najbardziej gorących w gospodarstwie, jak żniwa czy wykopki, przyjeżdżałem pomagać rodzicom na weekendy i dodatkowo brałem dni wolne, czyli na przykład przedłużałem sobie weekend. W tych dniach, kiedy było wzmożone zapotrzebowania na pracę w gospodarstwie, starałem się zrobić jak najwięcej. Kiedy były żniwa tata jeździł na kombajnie, mama przywoziła ziarno, ale był potrzebny jeszcze ktoś, by zdjąć to ziarno i pomóc w domu.
Dlaczego zdecydował się Pan osobiście zaangażować w pomoc w gospodarstwie?
Jeżeli chodzi na przykład o sytuację, że trzeba gdzieś pojechać i powierzyć komuś przypilnowanie gospodarstwa przez jeden wieczór, sąsiedzi chętnie pomogą. Ale jeśli chodzi o dłuższą współpracę, jest naprawdę ciężko. Na wsi brakuje rąk do pracy. Jeśli chcemy zatrudnić kogoś na stałe, jest to możliwe, ale gdy chcemy wynająć kogoś doraźnie, pojawia się problem. Łatwiej jest, abym przyjechał i coś zrobił, niż znalazł obcą osobę do tego.
Dlaczego? Po pierwsze większość ludzi ma swoje gospodarstwa, a jeżeli nie ma, wtedy mają inną pracę i też jest im ciężko. A ja po prostu jestem synem i czuję się zobowiązany. I też chcę pomagać. Dodatkową motywacją był fakt, że dzięki pracy zdalnej nie muszę brać urlopu. Nawet długo się nie zastanawiałem. Ustaliliśmy z narzeczoną, że powinienem pojechać pomóc mamie. Satysfakcję daje mi świadomość, że moja pomoc ma wymierny wpływ, gdyż w pojedynkę mama musiałaby wykonać podwójną pracę. A tak ma wsparcie. Co ważne, było to tymczasowe, bo gdyby potrzebna była pomoc na stałe, na pewno szukalibyśmy innych rozwiązań.
Rozważał Pan, aby zająć się tym na dłużej?
Do tej pory nie rozważałem, ale teraz - zaznawszy trzy tygodnie takiej pracy w połączeniu z zawodową - widzę, że jest to jakaś opcja na przyszłość albo na spędzenie emerytury. Będąc na wsi czułem się tam po prostu dobrze. Po pracy wychodziłem na podwórko i było wszystko super. Na pewno da się przywyknąć, zwłaszcza, jeśli się człowiek tam wychowywał. Takie myśli pewnie będą mi się przewijały w kolejnych latach.
Co na to koledzy w firmie?
Nikt nie poruszał tego tematu. Za to, kiedy zapytałem się szefa, czy mogę jechać pracując z domu na wsi, bez zawahania odpowiedział: "jasne, jedź, wydzwonimy się na wszystkie spotkania". Odbyło się bez problemu, mimo że niektóre spotkania już zaczęły się odbywać w biurze.
Czym dokładnie Pan się zajmuje?
Pracuje w Katowickim centrum R&D amerykańskiej firmy Hyland. Tworzymy aplikacje internetowe oparte o technologie chmurowe, korzystają z nich różne instytucje, w tym medyczne, rządowe i banki. Jestem programistą fullstack, tworzę interfejs użytkownika, a także niewidzialne serce systemu, które przetwarza dane i pilnuje reguł biznesowych. Na co dzień korzystam z dwóch języków programowania C# oraz TypeScript. Aplikacja, którą teraz piszę, zajmuje się różnymi aspektami związanymi z rejestracją i obsługą klientów, niestety nie mogę zdradzać szczegółów jej działania. Dodatkowo, prowadzę własne szkolenia, na których edukuję ludzi z zakresu programowania. Ostatnio postanowiłem, że będę dzielił się też własnymi przemyśleniami na LinkedIn, czego wynikiem był post o pomocy rodzicom.
Zdalnie pracuje Pan od dwóch lat. Jest to lepsze rozwiązanie niż praca hybrydowa?
W tej kwestii mam poglądy dość sztywne: pracujmy w 90 proc. zdalnie albo w 90 proc. na miejscu. Praca w wymiarze 50 na 50 proc. nie do końca mi się podoba. W tym podejściu jest więcej wad niż zalet. Przez to, że tylko połowa osób jest w biurze brakuje w zespole komunikacji. Osoby będące na miejscu komunikują się między sobą, czasem pomijając osoby pracujące zdalnie. Nawet jak będziemy się starać i tak nie upilnuje się przepływu informacji. Natomiast jeśli wszyscy pracują w domu, aby cokolwiek powiedzieć, trzeba zadzwonić i ewentualnie uwzględnić wszystkich.
Dlaczego ten 10 proc. jest ważny?
Dobrze jest pojawić się w biurze raz na tydzień lub raz na dwa tygodnie, kiedy są wtedy wszyscy i można wtedy się lepiej poznać. W firmie testujemy właśnie takie rozwiązanie.
Na profilu zawodowym punktuje Pan, że w jednej z firm "zredukował koszty nieporozumień, ale też poprowadził zespół do transformacji od narzekania do nawyku brania pełnej odpowiedzialności za pracę i wyniki". Za dużo narzekamy?
Odpowiedzialność to jedna z podstawowych wartości, którymi siebie określam. W rozumieniu takim, że jeśli rzeczywiście coś mi się nie udało, przyznaję się do tego. A z drugiej strony: jeżeli czegoś się podejmuję, staram się jak najlepiej to wykonać. I też bardzo nie lubię narzekania. Jestem zwolennikiem szukania rozwiązań. Dlatego, jeżeli wiem, że rodzice potrzebują pomocy, będę szukał rozwiązania zamiast narzekać, że znowu muszę coś zrobić. Szukam motywacji.