Jak zabić wewnętrznego lenia i dotrzeć do mety Runmageddonu? Zapytajmy twórcę owego kultowego biegu
Michał Jośko
10 marca 2023, 07:32·6 minut czytania
Publikacja artykułu: 10 marca 2023, 07:32
Najpierw był biegaczem długodystansowym, który postanowił zrezygnować z kariery sportowej. Następnie, po ukończeniu SGH i spędzeniu dziewięciu lat w korporacjach (gdzie awanse były równie szybkie, co... wyrzucanie go z kolejnych firm) dał sobie spokój z pracą w wielkich przedsiębiorstwach. Dekadę temu postanowił pójść na swoje i stworzyć bieg z przeszkodami, jakiego kraj nad Wisłą jeszcze nie widział. Oto Jarosław Bieniecki: człowiek, który, począwszy od roku 2014, zgotował piekło setkom tysięcy Polek i Polaków, zachęcając nasz naród do zamiany wygodnych kanap na doły wypełnione zimną wodą i błotem. Dziś opowie nam nie tylko o swoim podcaście "Siła i Charakter"; zdradzi również, czy Runmageddon jest dla każdego i czy owa impreza nie utraciła swej legendarnej ekstremalności.
Reklama.
Reklama.
Jarosław Bieniecki to człowiek, który urodził się zwarty i gotowy, któremu "od zawsze" pisane było uprawianie sportu przez duże "S"? Czy może jednak twoja droga do umiłowania aktywności fizycznej była wyboista i najpierw musiałeś zabić "wewnętrznego lenia"?
Zacznijmy może od tego dużego "S"... To, że w młodości zdobywałem jakieś medale na mistrzostwach Polski w biegach długodystansowych, nie oznacza przecież, że mogę porównywać się – czy to pod względem sukcesów, czy też rozpoznawalności – z postaciami takimi jak, dajmy na to, Adam Kszczot, Robert Korzeniowski albo Mateusz Kusznierewicz.
Powiem bardziej obrazowo: w najlepszych czasach osiągałem wyniki, dzięki którym mógłbym, owszem, zgarniać złote medale na mistrzostwach świata. No ale... w kategorii kobiet (śmiech). Tak więc naprawdę mam w sobie wiele pokory, znam swoje miejsce w szeregu.
Wracając do twojego pytania: w aktywności fizycznej zakochałem się już we wczesnym dzieciństwie. Nigdy nie należałem do tzw. kanapowców, a do ruchu nie trzeba było mnie zachęcać czy wręcz zmuszać. Bieganie, gra w piłkę nożną, rzucanie kulą albo dyskiem – to część aktywności, które serwował mi ojciec, a ja miałem z tego ogromną frajdę.
Czy ta droga była wyboista? Owszem, jednak chodziło raczej o to, że nie mam idealnych predyspozycji genetycznych do wyczynowego uprawiania sportu, a więc pewne mankamenty cielesne musiałem nadrabiać przy pomocy ciężkich treningów. No a do tego wzmacniać charakter i odporność psychiczną, bo do pewnego momentu bardzo źle znosiłem porażki.
Podstawą sukcesów była wzmożona potrzeba rywalizacji, która nakręcała mnie przez wiele lat. Dziś, wiadomo, jest znacznie słabsza, ale to zupełnie normalne... Umówmy się: jeżeli jakikolwiek facet po czterdziestce twierdzi, że czuje tak wielki głód sukcesów sportowych, co młodziaki, oszukuje albo innych, albo sam siebie. No albo jedno i drugie (śmiech).
Zaraz, zaraz, stop! Czy ty właśnie demotywujesz osoby z czwartym krzyżykiem na karku?
W żadnym wypadku. Chodzi mi raczej o to, żeby nikogo nie motywować na siłę, wpychając mu na siłę do głowy jakieś uniwersalne pseudomądrości, bo to najzwyczajniej w świecie nie zadziała.
Przecież każdy z nas kieruje się innymi pobudkami i należy to uszanować, dostosować argumenty do danej osoby, uwzględniając różne czynniki, w tym jej dotychczasowy styl życia oraz wiek.
Głód sukcesów, bicie rekordów, wizja wielkiej kariery sportowej – to rzeczy świetne w przypadku "młodego wilka", który chciałby związać się z daną dyscypliną na poważnie. Jeżeli jednak mamy do czynienia z czterdziestoparoletnim "kanapowcem", to powiedzmy sobie uczciwie: takie argumenty są średnio sensowne.
Jak więc zachęcić taką osobę do odłożenia paczki chipsów i zwleczenia czterech liter z kanapy?
Nie będę tutaj rzucał truizmami w stylu: dzięki aktywności fizycznej każdy z nas czuje się lepiej, jest zdrowszy, będzie żyć dłużej, bo chociaż każdy wie, że te argumenty są prawdziwe w stu procentach, to jednak nie każdego zmotywują do "magicznej" zmiany życia o 180 stopni.
Często, wiem to z autopsji, znacznie skuteczniejsze okazują się cele mniejsze i zarazem bardziej namacalne. Przykład? Gdy w ubiegłym roku ustawiłem sobie walkę MMA, to przez kolejne trzy miesiące trenowałem dzień w dzień, naprawdę ambitnie, w pocie czoła, na pełen gwizdek.
Co istotne, główną motywacją nie była tutaj sama wygrana, zdominowanie przeciwnika, zdobycie jakiegoś tytułu. Ot, chodziło raczej o świadomość tego, że jeżeli nie przyłożę się odpowiednio do przygotowań, to gdy zamkną się drzwi do klatki... oberwę boleśnie po pysku. Tylko tyle i aż tyle (śmiech).
Identyczne podejście – o czym dowiadywałem się podczas rozmów z osobami startującymi w Runmageddonie – sprawdza się rewelacyjnie także w biegach z przeszkodami.
Jakieś medale i dyplomy? Górnolotne hasła typu "chcę odmienić swoje życie" albo "chcę dokonać czegoś, co do tej pory wydawało mi się niemożliwe"? Jak się okazuje, w zaskakująco wielu przypadkach to nie one są główną motywacją.
Kluczowy jest raczej strach przed tym, aby nie dostać metaforycznego łomotu od przeszkód, którymi najeżona jest trasa. To właśnie one stają się odpowiednikiem przeciwnika w MMA. To dzięki nim przestajemy szukać wymówek, zabieramy się za siebie i trenujemy naprawdę ambitnie.
W lutym br. odpaliłeś cykl podcastów wideo "Siła i Charakter". Wnioski po obejrzeniu pierwszych pięciu odcinków? Nie wcielasz się tam w rolę guru, mentorskim tonem przekazującego prawdy objawione, dzięki którym KAŻDY może przeobrazić się w nadczłowieka zdolnego pokonać absolutnie każdą przeszkodę...
Rzeczywiście. Po pierwsze: nie chcę wcielać się w rolę wszystkowiedzącego eksperta. To właśnie dlatego gośćmi podcastu są persony takie jak Adam Kszczot, Marek Tronina albo Tomasz Napiórkowski, które dzielą się ogromną wiedzą i doświadczeniem (dodajmy: przydatnymi nie tylko w sporcie, ale i w życiu prywatnym oraz zawodowym) nie tylko z widzami, ale i ze mną.
Wiesz, chodzi o tzw. mentalność białego pasa, czyli bardzo ważny dla mnie termin rodem ze świata sztuk walki. Chodzi tu o pokorę, świadomość własnych niedoskonałości, umiejętność słuchania innych, no i gotowość do uczenia się przez całe życie.
Po drugie: nigdy nie zacznę twierdzić, że wszystko jest dla wszystkich. Pewnie, człowiek może pokonać mnóstwo ograniczeń, co od lat udowadniają uczestnicy i uczestniczki Runmageddonu – przecież nasz bieg ukończyła np. osiemdziesięcioparolatka, człowiek bez nogi oraz pan z pięćdziesięciokilogramową nadwagą.
Jednak w tym miejscu wracamy do kluczowego pojęcia "nic na siłę". Uznajesz, że to (jeszcze) nie ta chwila, że to niewłaściwy moment? A więc bez jakiejkowiek presji! Wszystko powinno odbyć się w sposób naturalny.
Znów użyję jako przykładu samego siebie: biorąc pod uwagę to, jak aktywny byłem przez wiele lat, dziś można stwierdzić, że ostatnimi czasy... jestem leniem, który się zapuszcza. O ile jeszcze rok temu zaliczałem sześć, siedem solidnych treningów tygodniowo, to teraz ograniczam się do jednego albo dwóch.
... no bo permanentny brak czasu, bo dzieciaki, bo kobieta, bo przyjaciele, bo firma – wiem, że to banalne wymówki, ale tak po prostu jest. W obecnym punkcie życia mam takie, a nie inne priorytety i nikt nie sprawi, że za jednym pstryknięciem przewartościuję wszystko, dokonam jakiejś radykalnej zmiany.
Dlatego doskonale rozumiem osoby, które mają podobnie. Wiem, że prawienie morałów i najrozmaitsze formy nacisku nie będą skuteczne. Trzeba dać im czas, niech wszystko potoczy się w sposób naturalny. Tak właśnie będzie i u mnie – mój organizm coraz mocniej dopomina się o większą ilość ruchu, a więc za jakiś czas znowu zabiorę się za sport znacznie ambitniej.
A co z osobami, które nigdy nie dotrą do punktu, w którym przez ich głowy zacznie przewijać się myśl "chcę wystartować w Runmageddonie"? Znów: zero presji! Przecież nie jest to obowiązkowe. Jeżeli ktoś nie lubi wyzwań, jeżeli woli posiedzieć na kanapie i oglądać Netflixa, zamiast nurzać się w błocie, to jego wybór, który powinno się uszanować.
Runmageddon: bieg, który w świadomości Polaków najpierw otoczył się nimbem ekstremalności tudzież hardkorowości, natomiast dziś komunikowany jest znacznie łagodniej; zaczęliście wręcz podkreślać, że dotarcie do mety jest w zasięgu każdego. Czy podobne zmiany nie...
... zniszczą tego, co od początku wpisane jest w nasze DNA? W żadnym wypadku. Wspomniana przez ciebie hardkorowość wciąż jest kluczowa i z tego miejsca mogę zagwarantować: Runmageddon nigdy nie był, nie jest i nie będzie łatwy.
Po prostu rozwijamy formułę tak, aby mogło się w niej odnaleźć jak najwięcej osób z różnych “bajek”, bo przecież definicja ekstremum jest mocno subiektywna; każdy – w zależności od wspominanego już wieku oraz innych ograniczeń, fizycznych czy mentalnych – musi pokonać inne bariery.
Już w kwietniu Runmageddon – impreza, w której wystartowało łącznie niemal pół miliona osób – będzie obchodzić dziewiąte urodziny. Czy spoglądając na naszych rodaków z perspektywy tego czasu, myślisz z poczuciem dumy "zmieniliśmy w tym narodzie naprawdę wiele, wykonaliśmy kawał świetnej roboty"?
Tutaj znów odzywa się pokora, połączona z realistycznym podejściem do świata. Przecież jakakolwiek impreza sportowa nie może być "game changerem społecznym", dzięki któremu wykresy ukazujące aktywność fizyczną narodu przebijają nagle sufit. Nie mamy aż tak istotnego wpływu na statystyki – możemy wpływać na tysiące, nie na miliony.
Tak więc poczucie wykonania dobrej roboty mogę mieć raczej na poziomie indywidualnym; wtedy, gdy z rozmów albo z wiadomości przysyłanych przez uczestników dowiaduję się o tym, że kolejne osoby zabrały się za siebie, zwlokły się tej omawianej dziś wielokrotnie kanapy, aby pokonać własne ograniczenia.
No a najbardziej cieszy mnie pozytywny wpływ na dzieci i młodzież, to, że Runmageddon zrobił dla krzewienia kultury fizycznej dużo więcej, niż niejedna szumna akcja, za którą stoją politycy (taka jak np. "STOP zwolnieniom z WF-u", zorganizowana przed laty przez ówczesne Ministerstwo Sportu i Turystyki, a wsparta przez rozmaite gwiazdy sportu).
Tak czy owak, w ramach podsumowania: nie jestem naiwnym romantykiem, który wmawia sobie, że może zmieniać radykalnie świat. Wszystko odbywa się raczej w duchu pozytywistycznym – chodzi o mozolną, cierpliwą pracę u podstaw (śmiech).