Właściciel sklepu oskarżony o brutalny samosąd. Tłumaczy: "Przez kradzieże tracę 10 tys. miesięcznie. Mam dość"

Adam Sieńko
Nie mam siły się denerwować, przestałem już nawet dzwonić po policję - opowiada INN:Poland pan Łukasz, właściciel dwóch sklepów spożywczych na terenie Poznania. Mężczyzna narzeka, że przez zorganizowane ataki złodziei traci miesięcznie 10 tys. złotych. A teraz został dodatkowo oskarżony o dokonanie samosądu. Wedle relacji miał zaciągnąć bezrobotnego na zaplecze, przykuć go kajdankami do krat w oknie i wylać na niego kubeł wody.
Przedsiębiorca z Poznania narzeka, że przez zorganizowane ataki złodziei traci miesięcznie 10 tys. złotych (zdjęcie poglądowe) Agnieszka Sadowska/Agencja Gazeta
Trzy lata temu otworzył pan w Poznaniu dwa sklepy. Okazało się, że głównym problemem w ich prowadzeniu są złodzieje.

To prawda, nękają mnie od samego początku. Według moich szacunków, przez kradzieże tracę miesięcznie średnio około 10 tys. złotych. To już duże kwoty.

Musi być pan stałym gościem na pobliskiej komendzie.

Wcześniej miałem taką zasadę, że zgłaszałem wszystko. Na policję czeka się jednak bardzo długo. Za każdym razem musiałem spisywać i sumować skradzione produkty, dokonywać zgłoszenia. Na komisariacie przychodziło mi nieraz odsiedzieć 1-2 godziny, żeby w ogóle dobić się do funkcjonariuszy. Po wszystkim czułem się jak intruz. Zarzucano mi, że podnoszę wartość kradzieży, żeby zmienić kwalifikację czynu z wykroczenia na przestępstwo i doprowadzić do zamknięcia złodziei.


Dużo pracy.

Tym bardziej, że ja w tym czasie prowadzę firmę, jestem w pracy praktycznie codziennie, moje sklepy są otwarte do 23. Szczerze? Nie mam już czasu na takie rzeczy.

Nie zgłasza pan już takich spraw?

Nie mam siły się denerwować, przestałem już nawet dzwonić po policję.

Zamiast na komendę, będzie pan jednak musiał stawić się w sądzie. Jak pisze "Gazeta Wyborcza", został pan oskarżony przez bezrobotnego o przykucie kajdankami do krat okiennych i polewanie wodą. Wszystko to miało mieć miejsce po tym, jak przyłapał go pan na kradzieży.

Po tej sprawie wymieniłem monitoring, w nowy zainwestowałem 10 tys. zł. Kupiłem wideorejestratory, dołożyłem kamery, w każdym zakątku sklepu. Żałuję, że dopiero teraz, za niedługo odbędzie się rozprawa. To będzie słowo przeciwko słowu.
W taki sposób ze złodziejami radził sobie jeden z właścicieli sklepów z ŁodziRadosław Jóźwiak/Agencja Gazeta
Czyli ludzi pan do krat nie przykuwa?

Oczywiście, że nie. Choć czasem bywa nieprzyjemnie. Zdarzało się, że łapaliśmy po 4 osoby jednocześnie. Musiałem wtedy opuszczać rolety i zamykać cały sklep z klientami w środku. Zaczynały się wyzwiska i groźby w kierunku moich pracowników. Ale nie mogę przecież trzymać tak wszystkich w nieskończoność. Policja jest opieszała w swoich działaniach, chociaż najbliższą komendę od mojego sklepu dzieli tylko kilometr. Mogliby pokonać tę odległość na piechotę w kilka minut.

A co stało się z mężczyzną, który pana oskarża?

Myślę, że to sprytna osoba. Z tego co się dowiedziałem, to często kradnie duże ilości alkoholu ze sklepu. Mam na to nagrania od innych sprzedawców. Możliwe, że komuś je później dostarcza. Zgłoszenie było przyjmowane przez kilka dni, bo na początku był tak pijany, że nie był w stanie go dokonać. Ale, gdy już mu się udało, to zostałem natychmiast aresztowany i zamknięty. Szkoda tę sytuację nawet komentować.

Narzeka pan, że niektórzy z rabowania sklepów uczynili już swój zawód.

To się zdarza. Nie chodzą do pracy, czyhają tylko pod sklepem i patrzą, czy stoi pod nim mój samochód. Jeżeli go nie widzą, to wchodzą w dwie osoby – jedna zagaduje pracownika, a druga wynosi towar.

Jak zorganizowana grupa przestępcza.

Tak, jednego dnia kradną produkty spożywcze w dużych ilościach, następnego przychodzą po chemię. Myślę, że później tym handlują. Bo po co komu 4 torby kaw?

Któraś z tego typu historii utkwiła panu w głowie?

Mieliśmy klienta, który przychodził do sklepu od dwóch lat, nawet po 3-4 razy dziennie. Nie wzbudzał podejrzeń, był bardzo towarzyski, chętnie zagadywał sprzedawców. Okazało się, że codziennie nas okradał.
Nie mam siły się denerwować, przestałem już nawet dzwonić po policję - opowiada INN:Poland pan Łukasz123rf.com
I nikt nie zauważył?

Uśpił naszą czujność. Zostawiał swój plecak przy wyjściu i chodził dłuższy czas po sklepie. Następnie brał kilka bułek, płacił i wychodził. Pewnego dnia klepnąłem go po plecach. Okazało się, że w plecach dresu miał wszytą kieszeń, do której od boku wkładał towary. W chwili zatrzymania miał tam olejek kokosowy, bułki, warzywa, makarony. W życiu bym nie pomyślał.

Złapani na gorącym uczynku coś sobie z tego robią?

Przerzucają się na sklep obok. Nawet policja mówi, że wystawianie kolejnych mandatów jest bez sensu. Złodzieje mają ich na pęczki, a należności nie ma jak wyegzekwować. Kiedy ja nie zapłaciłem mandatu, to zablokowano mi konto firmowe. A tutaj? Zero działania.

Rząd pracuje właśnie nad zmianami w prawie. Chce, by kradzież poniżej 500 zł była wykroczeniem, a nie przestępstwem. Polska Izba Handlu ma znowu odwrotny pomysł – każde wyniesienie towaru ze sklepu miało by być kwalifikowane jako przestępstwo. Co pan o tym sądzi?

Nie jestem zwolennikiem rygorystycznych zmian. Niektórzy kradną przecież z biedy. Myślę, że lepszym rozwiązaniem będzie sumowanie kwot za poszczególne kradzieże. W ten sposób za kratki trafiałyby osoby, które z okradania sklepów uczyniły swój nieformalny zawód.

Nazwisko i nazwa sklepu pana Łukasza pozostają do wiadomości redakcji. Właściciel nie zdecydował się na ujawnienie swoich personaliów publicznie.