"Nie zajmuję się słuchaniem, nie mam czasu, ani ochoty na ludzkie brednie i pier…nie.” Kim tak naprawdę jest Kołcz Majk?
Mówi o sobie, że pomaga ambitnym ludziom osiągnąć sukces i wydobyć swój potencjał. Autor czterech książek (właśnie kończy "Kto Ci Ukradł Marzenia"), mentor sukcesu.
Prowokuje, zmusza do ruszenia głową i zatrzymania się na chwilę nad swoim życiem, biznesem po to, by moment później ruszyć do przodu ze zwielokrotnioną siłą. Kim tak naprawdę jest Kołcz Majk?
W ogóle! Szczerze mówiąc, regularnie zastanawiam się, jak mógłby takim być?
W czasach swojej młodości nie miałem pojęcia, czym jest coaching, czy mentoring. Sam trafiałem na „zwykłych” szefów, którzy wydawali polecenia i płacili za wykonanie roboty. Ale spotkałem też faceta, który czytał książki rozwojowe, pracując w branży IT inspirował się, chociażby Billem Gatesem, dyskutował ze mną o tym i otwierał mi głowę. To było coś rewelacyjnego.
Dla mnie tym właśnie jest coaching i mentoring – prowadzeniem kogoś. Zobacz, w świecie pełnym zazdrości i lęku o to, że ktoś może stać się lepszy od ciebie, są jednostki, które chcą ci coś przekazać.
To wynika z czystej filantropii i z tego, że ktoś jest dobrym człowiekiem i chce się dzielić?
Nie sądzę. Myślę, że jest kilka aspektów. Swoją pierwszą firmę otworzyłem w 2003 roku i prowadzę ją nieprzerwanie do dziś. Na rynku pracy jestem już dobre 20 lat, a nawet więcej, bo już jako 15 latek zarabiałem na siebie. I przez te wszystkie lata zauważyłem, że głupotą jest pracować z ludźmi głupimi. Lepiej mieć wokół siebie takich, którzy samodzielnie myślą. Więc to nie jest filantropia. To pragmatyzm, bo chcemy, żeby ktoś dla nas lepiej pracował, był bardziej wydajny. Oraz oszczędność czasu. Bo jeżeli zatrudniasz 10 osób to lepiej, żeby byli samodzielni, niż żebyś musiał ich bez przerwy kontrolować. To się po prostu opłaca.
A ja osobiście widzę coaching i mentoring jako udoskonalanie samego siebie, dzięki wiedzy kogoś bardziej doświadczonego ode mnie.
Fot. materiały prasowe
Chcą tego. Już kilkanaście lat zajmuję się tylko i wyłącznie branżą edukacyjną oraz szkoleniową. Mniej więcej w połowie tej drogi ludzie zaczęli mnie nazywać mentorem. Lekko mnie to drażniło, bo jak można być mentorem, mając 30-kilka lat? Wtedy jeszcze nie byłem nawet ojcem, byłem gówniarzem. Teraz mając 43 lata akceptuję to, choć między nami mówiąc nie zajmuję się stricte coachingiem.
Spójrz, chociażby na ten lekko prześmiewczy nickname: Kołcz Majk, przez „k”. Dzisiaj to weszło do mainstreamu, ale lata temu ludzie się z tego śmiali. Mówili „coaching to, coaching tamto”. A ja nie zajmuję się coachingiem, bo nie mam ani czasu, ani ochoty słuchać pie****enia ludzi.
Nie cierpię small talku ani bicia piany, zresztą nie jestem do tego wykwalifikowany. Nie jestem psychologiem ani psychiatrą. Chcesz zostać wysłuchany, to o wiele lepiej pójść do kogoś, kto zrobi to taniej i pogadać z nim za stówę na godzinę. Za cenę jednej sesji ze mną będziesz miał kilkadziesiąt godzin z nim.
W tym kontekście bardziej jestem mentorem, który faktycznie nie tylko zadaje pytania (bo, teoretycznie, coaching to seria dogłębnych pytań, które same z ciebie wyciągają wiedzę), ale i przekazuje mój punkt widzenia.
Spójrz na ten przykład, dwudziestojednolatek otwierający start-up nie potrzebuje coacha, tylko mentora, który powie mu „Super, masz pomysł na kolejnego Facebooka, świetną aplikację czy gadżet, to teraz ja ci wytłumaczę, jak to będzie, kiedy zatrudnisz kumpli i powiem, jak się poczujesz, kiedy cię wydymają w pierwszych 2 latach. Opowiem, jak kończy większość biznesów opartych o złe fundamenty. Co to znaczy pracować od świtu do nocy, gdy kumple założyciele liczą tylko na kasę, bez chęci pracy. Co się stanie, gdy przez pierwszych kilka lat będziesz musiał wybierać – jedzenie i spanie czy inwestycja w biznes. Podam ci kilka przykładów, gdzie niejasności w umowach czy zbyt nierówne kompetencje zaprzepaściły szansę na wzrost.” I to już jest mentoring. To jest dzielenie się doświadczeniem.
Fot. materiały prasowe
Uczę właściwie już od ponad 20 lat. Wcześniej przez 11 lat pracowałem w branży IT, gdzie byłem handlowcem, kierownikiem, gościem od PRu, od marketingu. Zdobyłem cały szereg umiejętności potrzebnych do prowadzenia realnego biznesu. Ta branża była dla mnie lotniskowcem. Z jednej strony pozwoliła mi przepłynąć z miejsca A do B na skali społecznej, finansowej. Z drugiej pozwoliła na wzrost własnych kompetencji, których sam bym nie zdobył. Potem dla kolejnej marki zarządzałem centralną i wschodnią Europą. Na końcu, już w Paryżu, odpowiadałem za kluczowe kontakty dla międzynarodowej firmy eventowej.
W skrócie, odszedłem z tej branży ponieważ byłem przerażony tym, że nie byłem rozliczony z jakości, ale z ilości. Irytowało mnie, że po drodze do kilkudziesięciu tysięcy wypłaty miesięcznie, zgubiłem siebie. Stwierdziłem, że łamie mi to kręgosłup moralny, ponieważ zmusza do „dorabiania legendy” do tego, co robię. Ale to o wiele dłuższa historia i dla skrócenia mogę powiedzieć, że moja miłość do branży komputerowej się wypaliła. Czas był iść dalej i zacząć rozwijać się w innych obszarach.
Ale pieniądze pewnie dobre.
Szczerze? To mnie pieniądze w ogóle nie motywowały. Zaczynałem w IT, pracując za 500 zł brutto w sklepie, a po dekadzie wytężonej pracy zarabiałem kilka tysięcy euro i mieszkałem w apartamencie w Paryżu. Ale stwierdziłem, że moralnie nie dam rady. Że gdzieś po drodze zniknął sens i cel. I wiem doskonale, jak to teraz brzmi - mocno pod publiczkę. Lecz wtedy siedząc samotnie i patrząc w ścianę, czułem się strasznie pusto.
Zacząłem szukać i dotarło do mnie, że mam już umiejętności przemawiania. Wchodząc do branży szkoleniowej, wiedziałem już, jak to robić. Musiałem oczywiście nauczyć się, czego ludzie ode mnie oczekują – pisania książek, urozmaicania prelekcji, ale samo to, że chcę pomóc innym coś zmienić w sobie, pojawiło się gdzieś po drodze.
Widziałem, że moi znajomi gdzieś siebie potracili. Zobaczyłem, jak nieodpowiedni wybór kariery gubi człowieka. Budzisz się po 10 latach u boku partnera, którego nie kochasz, obciążony ogromnym kredytem, nieszczęśliwy. Zarabiasz kilkanaście tysięcy, ale mieszkasz w Warszawie. Co drugi dzień musisz być na drugim końcu miasta i wydajesz kolejne kilkanaście tysięcy na przebieranie się, życie, jedzenie, więc finalnie i w teorii lepiej byłoby mieszkać na wsi zarabiać 3 tysiące na czysto.
Dlatego, kiedy mi osobiście zaczęło się to wszystko układać (po przeczytaniu pierwszych książek szkoleniowych, poznaniu strategii wyznaczania celów, zwiększania swojej efektywności) i w ciągu kilku miesięcy miałem szokujące efekty, to nagle znajomi zaczęli pytać, co takiego dziwnego robię. Wiedzieli, że zawsze byłem zaangażowany, zawsze miałem powera, byłem energiczny, ale teraz ewidentnie widzieli, że idę do przodu z dnia na dzień.
Mówiłem, że pieniądze to nie wszystko, że trzeba pracować nad swoim mózgiem, rozwijać się. To były czasy, kiedy większość uważała, że na IQ nie wpłyniesz. Jak się mówiło o czymś takim jak neuroplastyczność mózgu, to ludzie pukali się w czoło jak w średniowieczu. Byli ograniczeni „mentalnymi łańcuchami”, które nie pozwalały im wyjść poza myślenie, że jak jesteś z biednej rodziny, to nie masz szans nic osiągnąć, nie skończyłeś studiów – jesteś nikim.
Zacząłem ludziom udowadniać, że jest inaczej. Pokazywać, że jestem po technikum, a osiągnę sukces. Pracuję w małym Kaliszu, a ludzie będą przyjeżdżali na szkolenia z 25 państw. Nie do Warszawy, ale właśnie do Kalisza. I tak krok po kroku. Oparte niestety na początku na cwaniactwie i bucie kogoś kto chce innym oraz sobie, coś udowodnić.
Na szczęście po ponad dekadzie takiej pracy, już jako ojciec dostrzegłem jeszcze jeden aspekt. Nie są najważniejsze pieniądze, sława czy blichtr (szczególnie gdy już je masz!), ale to, co zostawimy po sobie. Nasza spuścizna.
Fot. materiały prasowe
Dyplomacja, czy soczysta lingwistyka? Nauczyłem się, że dla świętego spokoju i żeby nie tracić czasu, trzeba mówić prawdę na temat swoich poglądów. Bo te poglądy są moje i nie interesuje mnie opinia innych.
Bycie coachem to long term project. Ja widzę klienta w perspektywie 5-10 lat. Jak ktoś dopiero mnie poznaje, zakazuję cokolwiek kupować. Bo trafiasz na mnie, jednej osobie się spodobam, bo jestem bezpośredni i soczysty. Inna zobaczy filmik wyrwany z kontekstu i nie pomyśli, że gość stroju Borata wygłupiający się na scenie jest pokazany dla przyciągnięcia uwagi, a cała merytoryka jest w pełnej wersji szkolenia. Dlatego najpierw pozwalam się poznać i za to nie płacisz nic. Jak stwierdzisz, że to dla Ciebie, możesz wziąć udział w płatnych szkoleniach, warsztatach, umówić się na coaching. Wszystko jest kwestią zdrowego rozsądku.
I to jest sposób na walkę z hejterami? Zdrowy rozsądek?
Oj nie. Ja nawet przy mojej drugiej książce „Hejtoholik”, która jest pierwszą w Polsce książką o hejcie mówiłem, że z hejtem nie walczę, bo walka tylko go pobudza. Ja chcę tylko pokazać ludziom ten aspekt. Pokazuję to, co widzę i liczę, że ludzie pociągną to dalej.
Zorganizowaliśmy pierwszą dużą akcję crowfundingową w Polsce, gdzie zebraliśmy ponad 600 tys. zł na ten cel. Opierała się na dwóch postawach - hejtoholik, czyli osoba uzależniona od hejtu oraz hejtbuster, ktoś, kto namierza hejt i zwraca na niego uwagę.
Czyli z hejtem potrafisz sobie radzić.
To nie jest tak. Nikt nie jest odporny na hejt. Hejterzy potrafią powiedzieć „napisałeś książkę o hejcie, a sobie nie radzisz”. Niech ją przeczytają to raz.
Dwa, mówi się, że jak jesteś osobą publiczną, to musisz być odporny. To co? Jak jesteś kimś znanym, to ludzie mają mandat na je**nie Cię? No nie. Ja w jeden dzień się zaśmieję, drugiego dnia zbanuję, a trzecim odrzucę czyjeś gówno w jego wykrzywioną twarz.
Uważasz, że hejt może motywować?
Oczywiście, w ogólnym wymiarze – czasem zmotywuje. Moglibyśmy postawić tezę, że ludzie mocniejsi go oleją, słabszych, z niższym poczuciem wartości to ruszy. Ale nie można też tak uogólniać, bo aktualnie nie wiemy od czego tak naprawdę to zależy.
Sam używasz hejtu, żeby zmotywować swoich klientów?
Nie hejtu, prowokacji. Ale po kolei. Kiedy pojawiały się pierwsze indywidualne konsultacje, postanowiłem, że u mnie ceny będą wyższe niż u innych, ale też moi klienci dostaną dużo więcej. Nie godzinę, a 2-6 godzin konsultacji, pełen zapis wideo z naszego spotkania, listę książek i filmów, z którymi ma pracować. Z roku na rok było coraz więcej klientów. Dosłownie czekali w kolejce. A ja zacząłem zauważać, że mogą osiągać jeszcze więcej, ale nie dojdziemy do tego, jeśli będę z nimi rozmawiał w normalny sposób.
Mój naturalny, ognisty temperament spowodował, że zacząłem podnosić głos, używać mocniejszych słów. No i okazało się, że jest coś takiego na świecie i nazywa się coaching prowokatywny. W ten sposób prowokując klienta, przyspieszasz jego rezultaty. On wychodzi ze swojej skorupy. Ale to musi być w atmosferze bezpieczeństwa, zaufania, wiedzy, profesjonalizmu, a nawet miłości intelektualnej. Bo nie chodzi o to, żeby klientowi doj**bać, ale obudzić go z jego letargu.
A byli klienci, którzy nie znali tej metody coachingu i na przykład się obrażali, albo zaczynali płakać? Zamykali się w sobie?
Nie. Po pierwsze wcześniej długo prowadziłem biznes, więc wiedziałem, że ludzi zawsze trzeba informować o warunkach. Po drugie, w tej branży zaczynałem od szkoleń neurolingwistycznych i tak poznałem pojęcie ramy. Zawsze przed pierwszym kontaktem proszę klienta, żeby zapoznał się z darmowymi materiałami w sieci. Na przykład jest taki produkt „System 9-milowych kroków”, który pokazuje 9 głównych idei rozwojowych, nad którymi możesz ze mną pracować. Każdy może zobaczyć jak to robię. Że jestem stanowczy, że ze mną ma być krótko i na temat. Więc metoda coachingu prowokatywnego jest oparta o zgodę z drugiej strony.
Fot. materiały prasowe
Podczas coachingu face to face wszystko widać, wystarczy spojrzeć na twarz klienta, oczy i już widzisz, jak daleko możesz pójść. Ale z reakcji przez telefon też można czytać.
A czy coach może się sam coachować? Co ciebie napędza?
Standardowa motywacja „od – do”, kijek i marchewka. Mnie zawsze motywowało „od”, przez to, że miałem biedne dzieciństwo. Nie mogłem być harcerzem, bo nie było nas stać na chustę, nie mogłem chodzić na karate, bo nie mieliśmy na kimono, nie mogłem chodzić na basen, bo był po drugiej stronie Kalisza i nie było pieniędzy na autobus. Tego nie mogłem, tamtego nie mogłem, niczego nie mogłem. I z jednej strony byłem szczęśliwy, czysty, najedzony, ale z drugiej strony dorastając, widziałem tylko ograniczenia. To mnie wku***ało i do dzisiaj mnie wku***a i powoduje, że chcę osiągnąć więcej.
Zazdroszczę moim klientom, bo jak ja zaczynałem, to nie było takich materiałów jak teraz. Pierwsze kasety Briana Tracy przegrywałem od kumpla, a na pierwsze płyty CD ze Stanów czekałem pół roku.
Pół roku zbierałem, żeby pojechać do Krakowa na pierwsze fizyczne szkolenie i spałem na sali szkoleniowej w śpiworze. Ci, którzy zaczynają teraz, mają o wiele większe możliwości, choćby z darmowych LIVE show, czy codziennych social media.
Według mnie zawsze musisz szukać kogoś, kto jest wyżej od Ciebie. Dlatego ja czytam biografie. Historie sukcesu i porażek są najlepszą możliwą szansą na rozwój. Spotykam się z ludźmi, którzy coś osiągnęli w danej dziedzinie. Zaprojektowałem serię videocastów „zawsze i wszędzie możesz wszystko”. Obecnie ma już 3 sezony i dzięki temu miałem przywilej poznać dziesiątki wspaniałych osób.
Największym pułapem, na który się odważyłem, był wyjazd na wyspę do multimiliardera Richarda Bransona, który kosztował mnie w sumie jakieś ćwierć miliona złotych, więc był najdroższym szkoleniem, na jakim w życiu byłem. Ale spędzenie z nim tygodnia podczas spotkań biznesowych, na sali szkoleniowej, czy siedzenie później razem w jacuzzi, jedzenie kolacji, bawiąc się z nim, imprezując, pokazało mi kolejną rzecz – że mogą być ludzie szokująco bogaci, ale wspaniali, mądrzy i dobrzy.
Napędzają mnie też sukcesy innych ludzi, którzy udowadniają, że się da. I nie ma znaczenia, czy to jest 80-letnia pani, która wyciska na siłowni więcej niż młodzi, czy nastolatka, która będzie pierwszą dziewczynką, która prawdopodobnie poleci z NASA na Marsa. Intryguje mnie, co tacy ludzie robią, analizuję to i sprawdzam co ja sam mogę.
Michał Wawrzyniak i Richard Branson•Fot. materiały prasowe
Tak, 2 lata temu. Kiedy podsumowałem wiele rzeczy, zacząłem się zastanawiać co dalej. Zaczynając w tej branży, chciałem być najlepszy, ale nie spodziewałem się, że będę prowadził szkolenia na tysiące osób. Nawet nie myślałem, że jak będę prowadził szkolenie w Kaliszu, to w promieniu 30-40 km nie będzie wolnych pokoi w hotelach. Nie spodziewałem się, że będą przylatywali ludzie z 25 państw tylko dlatego, że ja je prowadzę. Nie spodziewałem się, że zarobię przez te lata kilkadziesiąt milionów złotych. To wszystko było poza moją osobistą w tamtym momencie skalą. Po drodze zostałem ojcem i zacząłem dorastać jako istota ludzka.
Idąc dalej - kosmiczny samochód (pierwsza leasingowana w Polsce Tesla z EFL), fajny dom, piękna żona, zdrowe dzieci, sukces, kilka książek na koncie. W tej branży sukcesem jest jak sprzedasz 200-300 sztuk, jeśli 1000 to już jesteś bogiem. „Guru Kultury” sprzedało się w 23 tys. egzemplarzy i dostało status super bestsellera, „Hejtocholik” w 13 tys, a „Nie interesuje mnie bycie zwykłym człowiekiem” w 10 tys i cały czas się sprzedają.
No i co teraz? Tak naprawdę wpadłem w pułapkę, którą opisuję w ostatniej książce – 1000 marzeń. Nie możesz mieć za mało marzeń. Ja tych marzeń miałem dużo, ale czas pokazał, że za mało! Bo gdy je wszystkie rozliczyłem, okazało się, że zrealizowałem niemal każde i to z nawiązką.
Uruchomiłem więc inne tematy. Kupiliśmy 21 hektarów w Puszczy Noteckiej, zacząłem kolejny biznes – resort Mental Shelter. Tu mogę pomagać ludziom odnaleźć wytchnienie i spokój, zintegrować się z przyrodą. Sam mogę mieć więcej czasu na takie moje odpały, jak bieganie w stroju Wikinga czy zbroi Samuraja. Takie znów pełniejsze życie, gdzie pasja jest codziennością.
Fot. materiały prasowe
Tak. O wypaleniu nagrałem takie szkolenie – ABS (Anti Burnout Set). Wiele badań pokazuje, że każdy w końcu się wypali, więc trzeba się regenerować wcześniej. Ja tego nigdy nie robiłem, bo jestem typem pracoholika. Teraz przeszedłem w tryb „wszystko mogę, nic nie muszę”. Mogę pojechać do biura, ale mogę pracować z domu, mogę z małego domku kawałek dalej, ale mogę też poleżeć, ponieważ szanuję swoje ciało, które wykonało trzydniową robotę na szkoleniu – bieganie po scenie, wykorzystanie głosu, intelektu, więc fajnie byłoby odpocząć, poświęcić czas na regenerację.
Ważna jest celebracja takich momentów jak choćby majówka czy weekend. Mnie dziesięciolecia zajęło dorośnięcie do tego, że mogę w piątek wyjechać do hotelu pod miastem, choćby 30 km od domu, gdzie nie trzeba gotować, sprzątać, bo ktoś zrobi to za ciebie, gdzie możesz sobie pozwolić, żeby z pokoju wychodzić tylko na masaże czy na basen. W niedzielę wieczorem wracasz zregenerowany i masz powera od poniedziałku. Jednocześnie dałeś komuś zarobić i pomagasz mu się utrzymać.
Zarządzanie sobą w czasie, swoim ciałem i energią, to na pewno powoduje, że się nie wypalamy. A druga rzecz – intelektualne wyzwania i marzenia. Marzenia takie totalnie szalone. Ja cały czas chcę polecieć w kosmos i wiem, że pewnego dnia to zrobię. Lista celów i pragnień – od takich totalnie nieosiągalnych na dzień dzisiejszy z naszą wiedzą i umiejętnościami, do takich, które osiągniemy tylko i wyłącznie dzięki długiej ciężkiej pracy, współpracy z mentorem, z coachem, którzy nam podpowiedzą jak to zrobić.
Na koniec bardzo trudne zadanie – jaką najważniejszą radę chciałbyś przekazać osobie, która chce osiągać więcej, lepiej? Ale w 1 zdaniu.
Mam takich zdań całą masę, nazywam je mentalnymi frame’ami. Ale, gdybym miał wybrać teraz jedno - „Pozwól sobie patrzeć na siebie ograniczeniami innych, a nigdy nic nie osiągniesz!” Bo pewne jest, że zawsze i wszędzie możesz wszystko, jeśli tylko dowiesz się co, gdzie, jak, z kim i dlaczego!
Artykuł powstał we współpracy z Mentalway.