Narzekam na inflację w Polsce. Ale dopiero to, co zobaczyłem w Czechach, mnie zdziwiło [OPINIA]
Długi majowy weekend, który kosztem 3 dni urlopu można było w tym roku wydłużyć do 9 dni, był w zasadzie pierwszą tegoroczną okazją na zagraniczne wypady. I ten czas wykorzystało w ten sposób sporo Polaków. Którzy na własnych oczach przekonali się, co znaczy prawdziwa inflacja.
Szczególnie ci, którzy wyjechali do krajów do niedawna w miarę tanich, lub cenowo podobnych do Polski. Moi znajomi pojechali na Węgry. Kraj zawsze był w miarę tani – i to nie jest jakaś pejoratywna ocena. Kiedy jednego dnia wydali "kilkaset" złotych na obiad dla dwojga, następnego ruszyli do taniej knajpki. I za dwa talerze klusek z gulaszem oraz małe napoje zapłacili równowartość 116 złotych.
– Uwierz mi, nie znaleźliśmy niczego tańszego. To był najtańszy dostępny obiad. W Budapeszcie jest dużo drożej, niż w Warszawie. Poprzedniego dnia za dwa małe gulasze, dwa desery i dwa drinki zapłaciliśmy 3 razy więcej. Na wyjazd wydaliśmy małą fortunę. Węgry, które znaliśmy, już nie istnieją – mówi z żalem mój kolega.
Jakie były te poprzednie Węgry? Pełne pysznego i taniego jedzenia, świetnego wina. To wszystko przyciągało turystów, wielu z nich przyjeżdżało z Polski. Ten kierunek jest już dla części z nich zamknięty. Bo ceny po prostu przerażają. Nawet paliwo z ruskiej ropy jest na Węgrzech droższe, niż w Polsce i to o kilkadziesiąt groszy.
Ale trudno się dziwić, bo ręczne sterowanie cenami podstawowych produktów spożywczych w wykonaniu Viktora Orbana okazało się katastrofalne w skutkach. Sprzedawca, który nie zarobi na mące, będzie próbował sobie to odbić na przykład na majonezie. Tak samo, jak restaurator, który za prąd w swojej knajpce płaci 7 razy więcej, niż w swoim mieszkaniu. On musi podnieść ceny.
Przypomnijmy: inflacja na Węgrzech przewyższa polską. W marcu 2023 r. wyniosła 25,7 proc., wobec 25,2 proc. w lutym, przy prognozie na poziomie 24,7 proc.
Czechy: tanio nie jest
W Czechach, które sam odwiedziłem, ceny dziwią. Tam również jest drożej, o wiele drożej, niż było. W małych czeskich knajpkach zawsze można było zjeść za mniejsze pieniądze, niż w polskich miejscowościach turystycznych. Teraz ceny ostro podskoczyły.
Jedno danie obiadowe kosztuje ok. 200 koron. Czeskie ceny łatwo przeliczyć na złotówki, bo korona kosztuje nieco poniżej 20 groszy. Dzielimy cenę na 5 i mamy ją w "polskich pieniądzach".
Owszem, da się znaleźć tańsze dania i miejsca, ale da i droższe. Z tego, co zauważyłem, wiele czeskich knajpek wprowadziło coś w stylu "obiadów abonamentowych" czy menu lunchowego. Każdego dnia serwują inne danie, ale trzymające jedną cenę na poziomie 150-160 koron. Czyli w granicach 30 złotych. Bez zup, napitków itp.
Dziwią też ceny w sklepach. Z ciekawości rzuciłem okiem na proszek do prania. Ten sam, co w Polsce, ale u nas tańszy o jakieś 20 procent. Najtańsze mleko (marka własna supermarketu) – 13,90 kr, czyli jakieś 2,60 na nasze.
Ale obok stoją kartoniki z mlekiem nawet po 33,90 kr, czyli 6,40 zł za litr. Jedne jaja są po 7,60 zł, inne za 23 złote. Inflacja nieźle namieszała w cenach. Najdziwniejsze jest to, że niektóre produkty zdrożały w sposób absurdalny.
I nie mówimy o delikatesach, ale jednym z najtańszych dyskontów. Szokować może cena jabłek. Kosztują jakieś 7-8 złotych za kilo. Paliwo Czesi też mają droższe, niż w Polsce. Dobrze, że piwo tanie. Słynne czeskie lagery można kupić za 3-4 złote i są o niebo lepsze od naszych "koncerniaków".
– Kiedyś faktycznie opłacało się skoczyć do Czech na zakupy. Oczywiście nie na całe, ale część produktów mieli tańszych niż w Polsce. Albo lepszych, innych. Są przecież fani czeskiej musztardy, serów czy innych specjałów. Teraz to Czesi przyjeżdżają do nas po większość rzeczy. My do nich już nie bardzo, po samo piwo nie opłaca się jechać – mówi mi znajomy ze Śląska.
Dodaje, że i ceny w czeskich knajpach podskoczyły, więc kraj stracił część swojej atrakcyjności. A inflacja nie oszczędzała Czech. Zaczęła się kilka miesięcy później, niż u nas, obecnie jest na podobnym poziomie.
Dobra, co z wakacjami?
Czy zagraniczne wyjazdy znów przypominają te z lat 90., kiedy wielu z nas brało na wyjazdy konserwy i zapas kanapek? Pewnie nie. Czytam, że Polacy szukają wyjazdów tańszych. Ciągle popularna jest Chorwacja, cenowo zbliżona do Polski. Coraz więcej ludzi zastanawia się nad wczasami w Albanii, rozgląda się po bułgarskich czy rumuńskich kurortach.
Wielu moich znajomych twierdzi, że wyjadą gdzieś w Polskę, ale nie w najbardziej popularne miejsca. Sporo osób, z którymi rozmawiam, mówi, że postarają się wyjechać, ale na krótko. Nie na dwa, ale na jeden tydzień.
Bo okazuje się, że pomimo wszechobecnej drożyzny nie jest u nas najgorzej. Oczywiście pomijając absurdalne ceny w najbardziej znanych miejscówkach, typu 30 zł za godzinę parkingu w Zakopanem. Ale nasza inflacja jest już oswojona, znana. Wiemy, czego się spodziewać, na czym da się oszczędzić.
A może i nie, bo z tego, co widzę, Polacy i tak tłumnie ruszyli na majówkę do Zakopanego. Moim zdaniem to miejsce powinno się odwiedzać mniej więcej raz na jakieś 10 lat. Tylko po to, by przekonać się, że nie było warto i że jest coraz brzydziej, drożej i bardziej pazernie.
Czytaj także: https://innpoland.pl/193568,linie-lotnicze-apeluja-do-ke-szykuje-sie-fala-opoznien-i-odwolanych-lotow