Tego PiS nie obiecuje. 5 wielkich nieobecnych w kampanii "pełnej nieodpowiedzialnego populizmu"

Maria Glinka
18 września 2023, 06:02 • 1 minuta czytania
Kampanijny pociąg Prawa i Sprawiedliwości (PiS) wyruszył z Nowogrodzkiej w Polskę, ale niektóre stacje omija. W programie wyborczym i na konwencjach politycy ekipy rządzącej nie zająknęli się m.in. o zasiłku pogrzebowym i śmieciówkach, a w walce z inflacją wywieszają białą flagę. Tych pięć spraw nie będzie wśród priorytetów na kolejne cztery lata w "Polsce PiS" i zdaniem ekspertów dowodzi, że kampania partii Kaczyńskiego jest "pełna nieodpowiedzialnego populizmu".
Prześwietlamy program wyborczy PiS. Fot. Sylwester Kluszyński, naTemat
Więcej ciekawych artykułów znajdziesz na stronie głównej


Tego PiS nam nie obiecuje

Ponad 300 stron programu wyborczego, huczne konwencje i codzienny serial z nowymi obietnicami. Prawo i Sprawiedliwość (PiS) dużo obiecuje, ale są też sprawy, o których milczy.

Zarówno w kilkusetstronicowym dokumencie, jak i podczas zeszłotygodniowej konwencji politycy nie zająknęli się słowem na temat kilku bardzo ważnych kwestiach. Przedstawiamy pięć wielkich nieobecnych wątków w kampanii wyborczej PiS, które wskazują, co nie będzie dla partii priorytetem w tych wyborach, a potencjalnie także w kolejnej kadencji.

1. Pogrzeby tak samo drogie

Zasiłek pogrzebowy nie był waloryzowany od 12 lat, ale PiS najwyraźniej nie zamierza tego zmieniać. W programie wyborczym nie ma ani słowa na ten temat.

Gabriel Hawryluk, młodszy analityk Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR), podejrzewa, że to kwestia pieniędzy i tego, co "grzeje" w kampanii wyborczej".

– Podniesienie zasiłku pogrzebowego mogłoby kosztować rząd 2 mld zł. Z naszych szacunków wynika, że przywrócenie dawnej zasady dwóch średnich krajowych za pogrzeb, kosztowałoby PiS tylko w najbliższym roku prawie 5 mld zł. Za te same pieniądze rząd sfinansuje bezpłatne przejazdy wszystkimi autostradami w kraju, kredyt 2 proc. oraz dotację dla TVP. Wszystkie te rzeczy razem to porównywalny koszt do przywrócenia zasiłku pogrzebowego na starych zasadach, a wydaje się, że ta sprawa nie jest aż tak nośnym kampanijnie tematem jak autostrady czy tani kredyt – twierdzi analityk.

Tymczasem 5 lipca 2023 r. minister aktywów państwowych Jacek Sasin wyszedł przed szereg i zapowiadał: "Zrobię wszystko, żeby jeszcze przed wyborami załatwić sprawę podwyższenia zasiłku pogrzebowego".

W tej kwestii minister nie miał wsparcia nawet ze strony własnego resortu, który w oficjalnej odpowiedzi dla "Rzeczpospolitej" podkreślił, że podwyższenie zasiłku pogrzebowego jest poza właściwościami Ministerstwa Aktywów Państwowych (MAP).

W innych resortach wcale nie jest lepiej. Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej (MRiPS) już rok temu przekonywało, że "trwają szczegółowe analizy możliwości zmiany wysokości zasiłku pogrzebowego". Za tymi analizami nie idą jednak konkretne propozycje.

Oszukani mogą się więc czuć wszyscy, ponieważ kwota zasiłku pogrzebowego jest niewystarczająca. Od państwa można liczyć na zaledwie 4 tys. zł, podczas gdy koszty pogrzebów są około dwukrotnie większe, i to nie tylko w dużych miastach.

2. Morawiecki obiecuje 10 tys. zł, ale o jednym zapomniał

Gonienie Zachodu to nieodłączny element narracji PiS–u. Drugą Japonię prezes Jarosław Kaczyński obiecywał Polakom już w zeszłym roku. Z kolei prezes NBP Adam Glapiński (oficjalnie apolityczny, nieoficjalnie uważany za sojusznika Nowogrodzkiej) przekonywał podczas ostatniej konferencji prasowej, że "za 8–10 lat będziemy będziemy mieć poziom Francji albo Wielkiej Brytanii".

Wątek francuski pojawił się także w sobotnim przemówieniu premiera Mateusza Morawieckiego, które wygłosił podczas konwencji PiS w Końskich. – Średnie zarobki za sześć lat na poziomie zarobków francuskich, ale bez płonących samochodów, bez wybitych szyb, plądrowanych sklepów, kościołów i szkół jak we Francji, jak w Marsylii czy Paryżu. Ta wizja jest możliwa – zapewniał.

Jego zdaniem do końca potencjalnej trzeciej kadencji PiS–u (2027 r.) średnie wynagrodzenie w Polsce będzie wynosiło co najmniej 10 tys. zł. To jest możliwe, ponieważ realizujemy konsekwentnie plan pomocy pracownikom, przedsiębiorcom, pracodawcom - stwierdził.

10 tys. zł miesięcznie brzmi jak marzenie niejednego Polaka, ale premier zapomniał o kluczowym zjawisku – inflacji. Zwrócił na to uwagę Jakub Karnowski, ekonomista z SGH i były prezes zarządu PKP S.A.

Z jego wyliczeń wynika, że jeśli obecny poziom wzrostu cen (10,1 proc. rdr.) uznamy za średni przez następnych 6 lat (co w jego ocenie jest "optymistycznym założeniem, biorąc pod uwagę nieodpowiedzialną politykę pieniężną"), to 10 tys. zł będzie miało taką samą wartość jak dziś 5,6 tys. zł. Dla porównania wskazuje, że w lipcu 2023 r. średnia krajowa wyniosła 7 485 zł. "Czyżby Premier obiecał spadek średniego wynagrodzenia o 1/3 do 2030?" – pyta ekonomista na Twitterze.

– Ta obietnica mnie nie zaskakuje, bo jest spójna z pełną nieodpowiedzialnego populizmu kampanią wyborczą partii rządzącej. Wpisuje się w tzw. referendum i absurdalne pytania z tezą – przyznaje w rozmowie z INNPoland.pl Karnowski.

Ekonomista zwraca uwagę, że propozycja Morawieckiego zbiegła się w czasie z decyzją Rady Polityki Pieniężnej (RPP) o obniżeniu stóp procentowych o 75 proc. (do poziomu 6 proc.).

– To jest działanie skrajnie nieodpowiedzialne, w sytuacji, w której jesteśmy. Mamy dwucyfrową inflację, a to co zrobiła RPP jest w mojej ocenie niesłychane i stanowi złamanie mandatu. W USA inflacja jest o połowę niższa, a rezerwa federalna podnosi stopy, ponieważ realne stopy powinny być dodatnie tj. wyższe niż przewidywana inflacja – przekonuje były prezes PKP.

3. Inflacja? Spadnie sama

– Uroczyście unieważniam wysoką inflację – oznajmił w ubiegłym tygodniu Glapiński, opacznie tłumacząc decyzję RPP.

Ekonomiści nie są jednak tak optymistycznie nastawieni jak szef banku centralnego. Prof. Marian Noga, były członek RPP, ocenił w rozmowie z portalem gazeta.pl, że ta decyzja oznacza, że zespół Glapińskiego "przestał zajmować się inflacją i tak jakby potwierdza, że wymknęła się ona spod kontroli".

Białą flagę wywiesza też PiS – w programie wyborczym nie ma ani jednego nowego pomysłu na walkę ze wzrostem cen w kolejnej kadencji. Zamiast tego ekipa rządząca chwali się tym, co już zrobiła.

Wymienia m.in. tarcze antyinflacyjne (czyli m.in. zerowy VAT na żywność) i obniżki podatków w ramach Polskiego Ładu (czyli m.in. obniżenie PIT do 12 proc. i podniesienie kwoty wolnej do 30 tys. zł).

– Oczywiście, że w programie wyborczym powinny znaleźć się pomysły na walkę z inflacją. To jest całkowicie nieodpowiedzialne, szczególnie w sytuacji, gdy partia ma pełnię władzy. Odpowiada za politykę fiskalną, bo to jest rola rządu i Ministerstwa Finansów, ale odpowiada też za politykę pieniężną, gdzie większość ma Adam Glapiński, bliski przyjaciel Jarosława Kaczyńskiego. Poza tym inflacja w Polsce jest najwyższa od początku lat 90., a jednocześnie mamy stagflację, czyli załamanie tempa wzrostu i gospodarka się kurczy. Jesteśmy w złej sytuacji i nie znajduję wytłumaczenia na pominięcie tego tematu – ocenia Karnowski.

Na razie politycy partii rządzącej ograniczają swoje wypowiedzi do stwierdzeń: "inflacja spada" i "zbliżamy się do celu inflacyjnego NBP" (2,5 proc. z odchyleniem o 1 pp. w górę lub w dół).

– Przekaz rządowy jest taki, że inflacja jest pod kontrolą, nie trzeba więc żadnych nowych rozwiązań. A sposób na walkę z inflacją jest znany ekonomistom nie od dziś i nie potrzeba żadnych rewolucyjnych rozwiązań. Niestety w Polsce zarówno polityka monetarna, jak i fiskalna idą w przeciwnym kierunku – tłumaczy nam Hawryluk.

Co więcej, rząd umywa też ręce, jeśli chodzi o odpowiedzialność za wzrost cen. Na siedzibie NBP już w kwietniu zawisł baner, z którego mogliśmy się dowiedzieć, że "główne przyczyny inflacji to agresja rosyjska w Ukrainie oraz pandemia i jej skutki", a "obciążanie NBP i rządu winą za wysoką inflację to narracja Kremla".

Później po stolicy jeździła furgonetka z tymi samymi hasłami, a w lipcu NBP wywiesiło kolejny transparent, na którym przekonuje, że to dzięki jego polityce "ceny od czterech miesięcy prawie się nie zmieniły". Jest dobrze, więc nic nie trzeba robić.

4. Bez konkretów dla nauczycieli

Nauczyciele to jedna z grup społecznych, która jest najbardziej rozczarowana rządami Zjednoczonej Prawicy. Uskarżają się na słabe zarobki i kolejne próby reformy szkolnictwa w ramach "lex Czarnek". Odpowiedzią na ich roszczenia ma być podwyżka wynagrodzeń o 12,3 proc. w 2024 r., która wynika z zaplanowanej subwencji oświatowej.

– Podwyżka o 12,3 proc. na przyszły rok to działanie wymuszone ze strony ministra finansów – przyznaje w rozmowie z INNPoland.pl Sławomir Broniarz, prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego (ZNP).

Jak ujawnił, na Radzie Dialogu Społecznego (RDS) zarówno w czerwcu, jak i w ubiegłym tygodniu, ministerstwo finansów zwróciło uwagę na to, że wzrost wynagrodzeń dla państwowej sfery budżetowej ma wynieść 6,6 pp. Nauczycieli to nie dotyczy – skalę wzrostu ich wynagrodzeń określa Karta Nauczyciela.

Wiceminister finansów Piotr Patkowski podkreślił, że być może znajdą się resorty, które będą wnioskowały o zwiększenie wynagrodzeń dlatego, że po podwyżce 6,6 proc. niektórzy mogliby zarabiać mniej niż płaca minimalna. Resort edukacji i nauki wystąpił z takim wnioskiem i stąd ta podwyżka o 12,3 proc. 

– Uznają to za sukces. Nadano temu taki propagandowy przekaz, jakby nauczyciele zarabiali trzy razy więcej niż do tej pory. Minister de facto spełnił tylko prośbę resortu finansów, a sytuacja jest kuriozalna. Po podwyżce 12,3 proc. wynagrodzenie zasadnicze będzie mniejsze niż płaca minimalna. Zobaczymy, jak strona rządowa zamierza się z tym uporać – przyznaje szef ZNP.

O tym, że PiS nieszczególnie przejmuje się sytuacją finansową nauczycieli, świadczy też fakt, że nie przygotowało dla nich żadnych konkretów. W programie wyborczym jest tylko jedna wzmianka:

Będziemy zwiększać środki przeznaczone na wzrost wynagrodzeń dla pracowników państwowej sfery budżetowej, sędziów, asesorów sądowych, referendarzy sądowych oraz nauczycieli."Bezpieczna przyszłość Polaków"program wyborczy KW Prawo i Sprawiedliwość

O ile? Od kiedy? Jednorazowo czy systemowo? Nie wiadomo. Pojawia się też obietnica emerytur nauczycielskich bez żadnych szczegółów.

– PiS nie ma żadnej propozycji dla nauczycieli. To działa destrukcyjnie na środowisko nauczycieli i jest niekorzystne dla edukacji jako całości – ocenia Broniarz.

Jako przykład tego, gdzie PiS lokuje swoje priorytety podaje jeden z banerów, który zawisła w Warszawie. Widnieje na nim napis: “Zostań żołnierzem” i kwota na start 4950 zł. 

– To 1,3 tys. więcej niż nauczyciel rozpoczynający pracę. Doceniam i szanuję pracę każdego człowieka, w tym żołnierza, ale to jest kwestia priorytetów. Nie polemizuję z kwestią obronności, ale każdy chce godnie zarabiać, my również – przyznaje prezes ZNP.

Jego zdaniem na ostatnim spotkaniu w ramach RDS minister rodziny i polityki społecznej Marlena Maląg "przekroczyła granice natrętnej i nachalnej propagandy". – Rząd powiedział, że mamy kilka ważnych obszarów: bezpieczeństwo, zdrowie i pomoc społeczna, wyraźnie wskazując na to, że edukacja nie jest ani priorytetem ani celem tego rządu i że nauczyciele nie mogą liczyć na wzrosty. To oznacza, że budżet na 2024 r. nie jest rozwojowy – wskazuje nasz rozmówca.

W ocenie Broniarza, jeżeli nie postawimy na edukację, to będziemy coraz bardziej bazowali na "wolontariacie nauczycieli i emocjach". – Systemu edukacji to my na tym nie zbudujemy – przekonuje.

Wystarczy tylko spojrzeć na liczby – Singapur kilkanaście lat temu zwiększył nakłady na edukację do 4,5 proc. PKB i dziś może pochwalić się jednym z najlepszych systemów edukacji na świecie. Tymczasem według nowego raportu OECD Polska wydaje niewiele ponad 2 proc. PKB. ZNP postuluje, żeby to było co najmniej 3 proc. Wówczas mówilibyśmy o kwotach rzędu co najmniej 100 mld zł, a nie 70 mld zł, jak teraz.

Broniarz zwraca także uwagę, że zarobki mają wpływ na emerytury, więc bez odpowiedniego wzrostu płac nauczyciele są skazani na głodowe świadczenia.

– Chciałbym, żeby nauczyciele mieli godziwe emerytury wynikające z zarobków, a nie decyzji polityków o czternastej, piętnastej czy dwudziestej emeryturze. Jeżeli teraz pakujemy miliardy w emerytów, to musimy zadać sobie pytanie, co z tymi, którzy są teraz na rynku pracy. Początkujący nauczyciele, tak samo jak emeryci, nie mają dodatkowych źródeł dochodu – zaznacza szef ZNP.

5. Śmieciówki nie pójdą do kosza

W programie wyborczym PiS milczy również w sprawie umów cywilnoprawnych. Brakuje tam zdiagnozowania problemu śmieciówek, a więc nie ma też pomysłów na jego rozwiązanie.

Choć gospodarka nie stoi na dziełach i zleceniach, to z danych ZUS wynika, że do rejestru trafiło 1,27 mln umów cywilnoprawnych tylko w trzech kwartałach 2022 r. Dla osób na śmieciówkach PiS nie ma jednak żadnej propozycji – nadal będą musieli np. samodzielnie odprowadzać dobrowolną składkę zdrowotną, jeśli nie chcą zapłacić fortuny za pobyt w szpitalu.

Co ciekawe, gdy PiS było w opozycji to zapowiadało koniec "patologii w zatrudnianiu" najpierw poprzez oskładkowanie, a później likwidację śmieciówek. I jeszcze rok temu ta obietnica była aktualna.

– Dążymy do tego, żeby wszystkie umowy, poza umowami o pracę, były eliminowane – przekonywała wówczas minister Maląg. Minęło kilkanaście miesięcy i na zapowiedziach się skończyło.

Analityk FOR przyznaje, że nie jest w stanie wprost powiedzieć, dlaczego ten wątek został pominięty i najlepiej zapytać o to członków PiS–u. – Wydaje się, że takie są realia i potrzeby kampanii i nikt dobrowolnie nie narzuci w narracji nienośnego czy niewygodnego dla siebie tematu. To byłby polityczny strzał w kolano – ocenia.

W czym tkwi problem? Oskładkowanie umów zlecenie to jeden z kamieni milowych, od wypełnienia których Komisja Europejska (KE) uzależnia wypłatę środków z Krajowego Planu Obudowy (KPO).

Tymczasem PiS już dawno pogodziło się z faktem, że nie dowiezie unijnych miliardów przed październikowymi wyborami. Co więcej, Glapiński już kilkukrotnie mówił, że pieniądze z Unii Europejskiej (UE) "nie będą miały żadnego wpływu na wzrost gospodarczy". – To dla Polaka nic nie znaczy, to ważne tylko w debacie politycznej, bo ktoś komuś chce przyłożyć – stwierdził w marcu szef banku centralnego.

Podobnie tę sprawę widzą bliscy współpracownicy Kaczyńskiego. – Nie potrzebuję pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy. Mnie na chleb wystarczy to, co mam – przekonywał w lipcu 2023 r. poseł Marek Suski. I najwidoczniej, według PiS, pozostali Polacy też nie powinni narzekać na ich brak. Ale czy tak faktycznie jest, będziemy mogli pokazać dopiero przy urnach.