Wizerunek w social media: 5 sposobów na to, by go sobie zniszczyć
Anna-Maria Wiśniewska
15 września 2016, 11:37·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 15 września 2016, 11:37Patrząc na to, co można znaleźć w sieci, czasem mam takie wrażenie, że panuje powszechne przekonanie, że to, co opublikujemy, widzą tylko nasi najbliżsi oraz osoby, które są nam przychylne. Wiem, że w pewnym sensie uświadamianie, że jest inaczej, jest walką z wiatrakami, bo istnieje taka część społeczeństwa, która na wieść o tym po prostu wzruszy ramionami i pójdzie dalej. Niemniej mam nadzieję, że tekst ten trafi do osób, które swoim wizerunkiem się przejmują. I naprawdę nie chcą zrobić z siebie pośmiewiska w internecie, ani nigdzie indziej.
Wspólnie zbudujemy Twój wizerunek offline i online.
Tutaj właściwie miałam zakończyć wstęp, ale po namyśle stwierdziłam, że w tekście poruszę kwestie, poprzez które inni mogą nas wyrzucać ze znajomych lub odsubskrybowywać. A jeśli prowadzi się jakąś działalność, gdzie zależy nam na rozgłosie, to takie działanie jest ostatnim, na którym by nam zależało.
SPOSÓB 1: Zapraszanie do gier
Ostatnio wpadł mi w ręce materiał, w którym Paweł Tkaczyk mówił, że spośród wszystkich aktywności, które wykonujemy w internecie, największą popularnością cieszy się granie w gry. Szczerze mówiąc, winszuję. Chciałabym mieć tyle czasu, aby pograć sobie w gry. Ale nie mam. A jak mam, to wolę poczytać książkę…
Nie będę tutaj nikogo oceniać. Natomiast wiedz, że jeśli grasz w gry na Facebooku, to jeśli nie opanujesz ustawień i nie zablokujesz możliwości automatycznego zapraszania do wspólnej gry, Twoi znajomi będą nękani powiadomieniami. A zbyt częste powiadomienia powodują irytację. A irytacja powoduje, że usuwają Cię ze znajomych. To drugi skutek. A pierwszy? Pierwszy jest taki, że część z osób może wziąć Cię za osobę infantylną. Chcesz tego? Jeśli tak, to beztrosko graj dalej.
SPOSÓB 2: Uzewnętrznianie się
Ach, tak, uwielbiam to. Melodramaty na fejsie. Kiedyś, jeżeli przytrafiło nam się coś przykrego, zapisywaliśmy to w pamiętniku, ewentualnie mówiliśmy mamie lub przyjacielowi. Dziś dzielimy się tym ze światem. A przynajmniej część z nas. Pamiętam taką dość zabawną sytuację, gdy syn mojej dojrzalszej wiekiem koleżanki wylądował w szpitalu ze złamaną nogą. Znajoma nie mogła zrozumieć, dlaczego ta noga jest taką okazją do pstryknięcia sobie „foci z rąsi” i zamieszczenia tego w internecie.
Dziś nikogo z nas nie dziwią podobnego typu treści, ale zabawnie zaczyna się robić, gdy przeglądając czyjś profil jesteśmy w stanie poznać całą historię chorób, rozstań i innych tragedii, które przydarzyły się publikującemu. Z jednej stronie może być śmiesznie, ale patrząc pod kątem: starania się o pracę, pozyskiwania klienta, partnera, a nawet – szukania miłości życia, są to działania, które pokazują, że jesteśmy niestabilni emocjonalnie i nie jesteśmy w stanie poradzić sobie z rzeczywistością. Czy chcemy mieć taki wizerunek?
Jeden z chyba najbardziej irytujących sposobów na zrażenie do siebie ludzi. Jako osoba publiczna, może nie szeroko znana, ale mimo wszystko – prowadząc firmę nie robię tego przecież spod ziemi, dostaję całkiem sporo zaproszeń do znajomych od nieznanych mi osób, lub przynajmniej takich, które ledwo kojarzę. I naprawdę mnóstwo osób, gdy tylko przyjmę je do znajomych, od razu wysyła mi zaproszenie do polubienia strony czy wzięcia udziału w wydarzeniu.
Bywają też osoby, które po prostu organizują wiele wydarzeń, więc są ciągłymi dostawcami nowej porcji zaproszeń. W sumie nie byłoby w tym nic złego – w końcu social media są między innymi po to, aby można było dowiedzieć się o ciekawych przedsięwzięciach. Ale jednak miałabym pewną sugestię. Jeśli w jutrzejszy wieczór organizujesz potańcówkę w Pcimiu Dolnym (swoją drogę nie wiem, czemu wszyscy przyczepili się akurat do Pcimia), to nie zapraszaj na nią osób, które definitywnie nie będą nią zainteresowane. Ani na spotkanie dla kobiet w zaawansowanej ciąży – dojrzewającego gimnazjalisty… Rozumiesz, prawda? Wiem, że zawsze można to uzasadnić „ale może on/a zna kogoś, kto pasuje!”. Można. Ale nie czujesz, że to trochę na siłę? Odsetek (promil?) osób, które podzielą się wieścią jest naprawdę nikły.
SPOSÓB 4: Klikanie, gdzie popadnie
Ten podpunkt związany jest zwykle z nieświadomością pewnych kwestii, ale tylko w połowie. Z jednej strony ogrom informacji w mediach społecznościowych może spowodować, że niektórzy z nas będą się tam po prostu gubić. To może spowodować, że np. zostanie zainstalowana jakaś aplikacja, która potem będzie publikowała bez naszej wiedzy różne rzeczy… Często erotyczne lub nawet pornograficzne. Dlatego moja rada – czytaj, czytaj, czytaj. Czytaj to, w co chcesz kliknąć i nie klikaj, jeśli nie jesteś pewien, jaki będzie tego skutek.
Z drugiej strony, można być całkowicie pewnym tego, że chce się polubić jakąś stronę. Ważne jednak aby wiedzieć, że KAŻDA nasza aktywność jest do wykrycia, w szczególności natomiast widzą je nasi „bliscy znajomi” na Facebooku lub po prostu tacy, z którymi najczęściej utrzymujemy kontakt. Powiem więcej. Osoby nieco bardziej biegłe w Facebooku skorzystają z tzw. Facebook Graph Search, wpisując np. nazwę konkretnej strony (KuKluxKlan, Młode Azjatki, cokolwiek) i będą miały podane jak na dłoni, kto jest fanem danego fanpage’a. Jeśli zależy Ci, aby Twoje fetysze były znane tylko tym, z kim chcesz się nimi dzielić, przerzuć się np. na świerszczyki w formie drukowanej, a przede wszystkim… zrezygnuj z okazywania takich zainteresowań w internecie.
Są wśród nas takie osoby, które nieustannie potrzebują poklasku. Nie będę wnikać w podłoże takich potrzeb, bo tutaj nie ma to znaczenia. Liczy się efekt. Jeżeli jesteś w social mediach w celach czysto rozrywkowych, to masz taryfę ulgową (nie mówię tutaj o blogerach, którzy pokazują stylizacje! To jest ich zawód i powinni pokazywać się jak najczęściej). Pamiętaj tylko o tym, żeby – jeśli już masz potrzebę wrzucenia codziennego selfie – robić to na portalach do tego przeznaczonych. Z tych najbardziej znanych polecam Instagram lub Snapchat. Na Facebooku zrobiło się to już dawno passe. Niech Ci tylko nie przyjdzie do głowy wskakiwać z takimi zdjęciami na portale typu LinkedIn. Tu nie ma rozgrzeszenia. Pamiętaj tylko o jednym – obojętnie, do czego służą Ci profile, zawsze znajdzie się rekruter, klient czy partner, który będzie Cię oceniać. Daj spokój dzióbkom i wyzywającym pozom. Chyba, że z tego się utrzymujesz.
Jeśli natomiast jesteś osobą, która może nazwać się przedsiębiorcą lub generalnie obracasz się w sferze biznesu… W ogóle podaruj sobie obstrykiwanie się, albo przynajmniej ogranicz to do Instagrama/Snapa. Dlaczego? Już nie raz słyszałam z ust przedsiębiorców opinie o takich osobach, że powinny rzucić biznes i lecieć na wybieg. Albo, że są takie „zakochane w sobie”.
Na koniec uważam, że warto, abym uściśliła, iż jeśli ktoś podejmuje opisane przeze mnie wyżej niefortunne działania, nie straci od razu wszystkich klientów, partnerów, nie wyrzucą go także z pracy. Ale pytanie, jakie warto sobie zadać, brzmi: Ile szans straciłam/em poprzez mój sposób bycia w mediach społecznościowych? Jeśli masz wątpliwości, że wiele, jak najszybciej napraw błędy i nadrób braki.