W styczniu miłośnicy „nauki na cudzych błędach” spotkali się w 10 edycji FuckUp Nights w Trójmieście. Tym razem gościliśmy pierwszy raz w Gdyni, w gościnnych progach restauracji COCO. Historii, które opowiedzieli nasi goście, wysłuchało ponad 190 osób. Co, nie ukrywając, jest największą widownią zgromadzoną przez to wydarzenie w Polsce i jedną z największych na świecie!
Milena Sakowicz podzieliła się z nami historią związaną z początkiem samodzielnego prowadzenia agencji marketingowej. Pierwszym zleceniem, które otrzymała, było przygotowanie dużej imprezy przeznaczonej dla motocyklistów. Wyobraźcie sobie jaką radość sprawiło Milenie to, że wybrał jej ofertę Duży Klient, o międzynarodowej renomie. Jak bardzo podbudowuje własne poczucie wartości to, że taka firma wybrała młodego, ambitnego wykonawcę!
Było to złożone zadanie, które wymagało pół roku pracy, wielu podróży i generowało wiele (różnych) emocji. Milena miała do dyspozycji grono współpracowników, którzy wspierali ją, m.in. pomagali oszacować ryzyka związane z przygotowaniem konferencji.
Rezultat wytężonej, półrocznej pracy był niestety… marny. Z planowanych 2000 uczestników zlotu pojawiło się raptem… 150 osób. Oczywiście na taki a nie inny wynik projektu złożyło się kilka powodów. Np. organizatorzy nie przewidzieli sytuacji, że w dniu plenerowej imprezy spadnie… grad (czerwiec!).
Ponieważ jak wiecie formuła FuckUp Nights zakłada, że prelegenci mówią o własnych błędach, to jak do tego stanu rzeczy przyłożyła się Milena i jaka z tego wynikła dla niej nauka?
„Duży klient to duże oczekiwania, 120% Twojego czasu i 300% zaangażowania. Zanim następnym razem podejmę się takiego wyzwania zrobię dużo lepsza kalkulację nakładu pracy, finansów i przede wszystkim upewnię się czy mam przy sobie zespół taki jak Mój, który mnie wesprze bo bez nich nie dałabym rady!"”
Kolejnym prelegentem była Agata Kukwa. Tak się złożyło, że również ona opowiadała o swojej przygodzie z organizowaniem wydarzenia – gali Galileo Masters Polska 2015, na której miano ogłosić i fetować zwycięzców konkursu. Mimo, że dostała bardzo krótki termin na organizację (2 tygodnie), to zdecydowała się przyjąć zlecenie ufając swojemu dużemu doświadczeniu z przygotowywania tego typu wydarzeń. A ponieważ czasu było mało…
Pierwszy błąd Agaty polegał na tym, że nie porozumiała się ze sponsorami co do charakteru spotkania. W trakcie gali miały być wręczone nagrody dla startupów, które wygrały w konkursie. Zakładając swobodniejszy, luźny charakter wydarzenia, który towarzyszy startupwym spotkaniom, nieco się zdziwiła, witając gości w koktajlowych sukienkach i garniturach.
Ponieważ czasu było mało, a organizatorzy, zobligowani zobowiązaniami nie chcieli przesunąć spotkania chociaż o tydzień, jak to często zdarza się w takich sytuacjach, Agata zaufała podwykonawcom, że zrobią wszystko dobrze. Tak dobrze, jak ona oczekiwała, ale czego nie do końca im powiedziała. W efekcie braku weryfikacji ofert zdarzyło się m.in. tak, że dostawca cateringu przywiózł co prawda zamówiony posiłek i napoje, ale nie przywiózł potrzebnych stołów. Agata w ogóle nie zwróciła na to uwagi zamawiając catering, bo przecież „to zawsze było”. Tym razem jednak nie było, o czym oferta mówiła…
Jednak chyba największym błędem, o którym Agata opowiedziała było to, że będąc główną organizatorką wydarzenia podjęła się jednocześnie roli… konferansjera. W efekcie zamiast skupić się na sprawach organizacyjnych i usuwać na bieżąco różne problemy, miotała się między prowadzeniem spotkania na scenie i załatwianiem bieżących spraw, które działy się poza nią. Z tych wszystkich nerwów przydarzyła się jej największa wpadka. Ogłaszając 3 zwycięzców konkursu, zaczęła ich wymieniać, wzywając do odebrania nagrody, zaczynając od… 1. miejsca…
Czego Agata się nauczyła z tej porażki? „Najważniejszą nauką jest aby nie ignorować własnych rekomendacji. Ten fuck up przydarzył mi się w zasadzie na własne życzenie. Gdybym trzymała się swojej opinii na temat terminu, kto inny występowałby na FUN Trójmiasto.”
Trzecią historię opowiedział Miłosz Bożeński. Miłosz to informatyk z zawodu, a przede wszystkim z wielkiej pasji która powoduje, że (parafrazując znane Wam pewnie powiedzenie), nie pracuje, bo to co robi sprawia mu tyle przyjemności, że nie nazywa tego pracą. Będąc młodym, ambitnym przedsiębiorcą tworzącym serwisy internetowe, przyjął zlecenie na wykonanie w ciągu 2 miesięcy portalu internetowego. Nie zastanowiło go specjalnie to, że zlecenie przejął po firmie, której nie udało się z niego wywiązać. Równie lekko podszedł do treści umowy, w tym ustalenia zakresu projektu – chciał być jak najbardziej elastyczny. Dodatkowo „w branży kreatywnej zawsze są opóźnienia i jak chwilę coś się obsunie, to nic się nie stanie”. To takie oczywiste! Do tego jeszcze, prowadząc małą działalność i mając ograniczone moce przerobowe, nie omieszkał przyjąć innych zleceń na ten sam okres czasu. Bo przecież „ten portal w dwa tygodnie zrobię, a kasa zawsze się przyda”.
Jak pewnie się domyślacie, wszystkie powyższe czynniki miały wybitnie fuckupogenny charakter i raczyły objawić swój wpływ w całej okazałości projektu. Miłoszowi nie udało się zrobić go w przewidywanym czasie. Opóźnienia generowały stres i presję, a mistrz trzymania emocji na wodzy, jakim jest Miłosz, sprawiały, że z dnia na dzień atmosfera współpracy się pogarszała.
Miłosz, jaki ambitny pasjonat, starał się zrealizować zlecenie jak najlepiej i przez pierwsze miesiące zdecydowanie odrzucał pomysł zerwania umowy. Jednak po pół roku od walki z tematem, swoim perfekcjonizmem, zatraceniem się w pracy, po 24 godzinnym pracowaniu nad projektem, które to rzeczy doprowadzały go do wyczerpania fizycznego i nerwowego, w końcu odpuścił, przedefiniował priorytety i z prawie rocznym opóźnieniem zamknął to zlecenie.
Jaką naukę na przyszłość wyciągnął dla siebie? Co poradził innym? „Work-life balance? To słowo MUSI występować w Twoim słowniku!”
Posłuchajcie całej historii Miłosza...
Ostatnim gościem wieczoru był Łukasz Murawski. Dzisiaj doświadczony przedsiębiorca z branży marketingowej, współwłaściciel m.in. agencji reklamowej Studio 102, agencji interaktywnej Quellio oraz wykładowca akademicki.
Łukasz na początek zdradził nam, jak podchodzi do porażek. Pokazał trzy dowody na to, że porażki są nieuniknione. Między innymi posługując się przykładami znanych postaci pokazał, że wiele osób, których dzisiaj nazywamy „ludźmi sukcesu” zaczynało od porażek. Michael Jordan został wyrzucony ze szkolnej drużyny koszykówki, bo… był za słaby. A Walt Disney został zwolniony z jednej pracy, gdzie zarzucono mu… brak wyobraźni. Ani im, ani kilku innym wymienionym przez Łukasza postaciom, w ostateczności nie przeszkodziło to w osiągnięciu wielkich sukcesów. Pozostałe przykłady znajdziecie tutaj.
Łukasz opowiedział o swojej pierwszej firmie – agencji kreatywnej Wytwórnia Pomysłów. Tworząc ją nie dysponował większymi środkami finansowymi. Miał za to grono przyjaciół, dużą ambicję i wizję stworzenia wyróżniającej się na rynku organizacji, która może realizować każdego rodzaju zlecenia. Zbudował opowieść o swojej firmie, jako wyróżniającej się tym, że ma „nieograniczone możliwości realizacji projektów kreatywnych”. Aby być widocznym na rynku spędził dużo czasu dbając o dobre pozycjonowanie swojej strony w wyszukiwarce Google. Był na tyle skuteczny, że potencjalni klienci, szukający agencji kreatywnych, widzieli jego firmę na 4. miejscu na liście wyszukanych. Zaraz za 3 dużymi, międzynarodowymi przedsiębiorstwami, z siedzibami w Warszawie. W związku z tym szukający zleceniobiorców dla swoich projektów podchodzili do małej firmy Łukasza w taki sam sposób, jak do wspomnianych dużych korporacji. Jakie były tego skutki?
Szeroko rozumiana branża marketingowa ma to do siebie, że duże, dobrze płatne zlecenia wymagają posiadania przez zleceniobiorców dużych zasobów na ich przygotowanie – ludzi, sprzętu a przede wszystkim pieniędzy. Łukaszowi udawało się zdobyć duże zlecenie np. dla trójmiejskiego sklepu firmy IKEA, gdzie wprowadził ekologiczne drukowane materiały marketingowe (jako pierwszy w Polsce). Budził pewne zdziwienie szefostwa firmy, gdyż będąc prezesem agencji kreatywnej (pamiętacie: czwarta pozycja w Google, w gronie dużych agencji) sam dostarczał wydrukowane materiały swoim małym autkiem. Bo (jak się tłumaczył) „przypadkiem przyjeżdżał obok”. A ponieważ do auta nie wchodziła cała zamówiona ilość, to tak „przypadkiem” przejeżdżał… trzy razy.
Innym błędem, który wówczas popełniał, było niedoszacowanie wycen. Robił dobre projekty brandingowe. Niektóre wymyślone przez niego identyfikacje wizualne firm są używane do dzisiaj przez znane nie tylko w Trójmieście przedsiębiorstwa (m.in. Euro Styl). Natomiast niskie stawki, które życzył sobie za tą pracę budziły zdziwienie klientów (pamiętacie: czwarta agencja w Google...). No i również nie pozwoliły mu na rozwinięcie czy nawet utrzymanie firmy.
Firmy nie uratowała ambicja Łukasza, wsparcie przyjaciół czy współpraca nawiązana z jedną z dużych agencji reklamowych. Po czterech latach działalności zamknął to przedsięwzięcie. Odbijało mu się czkawką jeszcze przez kilka lat, kiedy musiał spłacić nierozliczone zobowiązania. Ale to co przeszedł, czego się wówczas nauczył pozwoliło mu na współtworzenie kilku innych przedsiębiorstw, działających z sukcesem.
Główne nauki, jakie Łukasz wyciągnął z tej porażki? „Marka, którą tworzymy musi być wiarygodna. To jednak nie wystarczy do tego, aby odnieść sukces. Marki składają obietnice, coś głoszą i z tej obietnicy muszą się wywiązywać. Większość rozpoczynających swoją przygodę przedsiębiorców ma przede wszystkich problem z zarządzaniem popytem tzn. sprawieniem, aby klienci zafascynowali się oferowanym produktem czy usługą. W moim przypadku problemem było zapewnienie odpowiedniej podaży. Osobiście mnie to nie dziwi, ponieważ posiadam dużą swobodę w myśleniu marketingowych. Jestem jednak typem marzyciela (Dreamer), który dusi się w świecie faktur, umów, relacji biznesowych. Firma, które chce odnieść sukces, potrzebuje odpowiedniego zestawu uzupełniających się kompetencji. W moim przypadku tworzyliśmy zespół „kreatywnych” i zabrakło działaczy (Doer). Ludzie są podstawą skutecznego realizowania składnych przez firmę obietnic. Tego zabrakło wtedy. Teraz w Studio 102 dysponujemy zespołem kilkunastoosobowym, a tym samum pełnym wachlarzem kompetencji."
--
Jak wspomniałem na początku, w spotkaniu uczestniczyło ponad 190 osób. Poza wysłuchaniem opowieści nasi goście mieli też czas na pytania do prelegentów, na dopytanie się o interesujące ich szczegóły czy na krótkie skomentowanie tego, co usłyszeli. Wszystko w przyjaznej, otwartej atmosferze, przy docenieniu odwagi prelegentów, którzy odważnie podzielili się z nami swoim cennym doświadczeniem.
Korzystając z przerwy między opowieściami oraz na koniec spotkania, swoim zwyczajem pytałem widzów, co myślą na temat wydarzenia i opowiedzianych historii. Jak na każdym spotkaniu pewne historie jednym podobały się bardziej, innym mniej. Niektórzy uważali, że część przedstawionych opowieści to nie są „prawdziwe fuckupy”, inni wprost przeciwnie. Ponieważ zawsze staramy się znaleźć różnorodnych prelegentów, każdy znalazł dla siebie coś ciekawego – do nauki, refleksji i przemyślenia. Może też do wykorzystania w przyszłości.
A dzięki humorowi, który towarzyszył opowiadanym historiom ta nauka była bardzo przyjemna.
Do zobaczenia na kolejnym spotkaniu w FuckUp Nights Trójmiasto, które odbędzie się 18 lutego 2016 w Gdyni.
Informacje o spotkaniach FuckUp Nights Trójmiasto na bieżąco znajdziecie tutaj.