W ubiegłym miesiącu na stronach "The Times Higher Education" ukazał się raport dotyczący wiodących europejskich ośrodków naukowych. Okazuje się, że to nie amerykańskie instytucje są wzorcowymi przykładami uczelni, ale uczelnie niemieckie i skandynawskie.
Ranking oparty jest na ocenie takich parametrów jak środowisko akademickie, badawcze, znaczenie badań (tzw. impact), potencjał komercyjny i wydźwięk międzynarodowy. Zjednoczone Królestwo zdominowało tabelę, zajmując jedną czwartą rankingu. Drugim wiodącym krajem są Niemcy, które szczególnie dobrze wypadają w kontekście kształcenia. W mniejszym stopniu, chociaż nadal imponująco prezentuje się wpływowość badań niemieckich uczelni i ich przełożenie na biznes. Kraje skandynawskie są na najniższym podium, ale biorąc pod uwagę stosunek do wielkości narodów, biją na głowę Niemcy, UK i Belgię.
Polskie uczelnie nie pojawiają się nawet w pierwszej dwusetce. Podobnie jak Ukraina, Rumunia, czy Bułgaria. Dlaczego? Z mojego punktu widzenia jest kilka powodów.
Odnoszę wrażenie, że badacze, którzy pierwsze naukowe stopnie zdobywali w czasach komunizmu nie potrafią się odnaleźć w wolnorynkowej rzeczywistości. Nie zauważyli, że funkcjonowanie systemów finansowania się zmieniło – to znaczy są świadomi tych zmian, ale działają zgodnie ze swoimi przyzwyczajeniami. Jakby wszyscy dostawali swoje, po równo. Zapominają, że ubieganie się o fundusze, to dziś rodzaj przetargu, w którym wygrywają badacze mający czym się pochwalić oraz przedstawiający realistyczne wizje projektu z adekwatnym kosztorysem. Tymczasem wielu polskich naukowców nie dba o tak proste sprawy jak terminy sprawozdawcze, rzetelny wizerunek. Okazuje się, że wyniki badań są miałkie, bo grant miał być w rzeczywistości panaceum na zaspokojenie bieżących potrzeb czy uzupełnienie braków aparaturowych. Często również promotorzy prac doktorskich zapominają, że ich postawa wobec instytucji finansujących badania ma wpływ na ocenę wniosków młodych naukowców i możliwości otrzymania przez nich grantu.
2. Ślepe podążanie za trendami, przy jednoczesnej zbyt wolnej reakcji na nietrafione pomysły
Wprowadzenie systemu bolońskiego na Zachodzie miało zrewolucjonizować studiowanie i umożliwić przyspieszenie kariery naukowej. Założeniem studiów jest ich organizacja w ten sposób, aby w trakcie pierwszego stopnia student uzyskał wszelkie podstawy niezbędne do podjęcia pracy zawodowej lub rozpoczęcia czteroletniego studium doktoranckiego. Osoby o sprecyzowanych zainteresowaniach mają możliwość pogłębienia specjalistycznej wiedzy w ciągu dwuletnich studiów magisterskich (po których również można rozpocząć doktorat).
W Polsce przyjęto ten pomysł, ale jego wykonanie dalece odbiega od założeń twórców. Po pierwsze, w dziedzinie Life Science nie znam nikogo, kto dostał pracę po licencjacie. Nie widziałam też takich ofert. Nie znam żadnego przypadku, w którym osoba bezpośrednio po licencjacie, rozpoczęła doktorat. I nie dziwi mnie to, bo mimo tego, że studia są podzielone, licencjat nie jest kompletną podstawą. Podstawy i wiedza specjalizacyjna są sprytnie rozłożone w przeciągu wszystkich lat, obejmujących zarówno licencjat, jak i studia magisterskie.
Godziny, które student poświęca na pracę nad przedmiotem, mają się przekładać na punkty ECTS. W rzeczywistości przydzielane są według uznania. W efekcie studia stały się pogonią za ECTSami. Ciągle coś w tym systemie mieszamy, próbujemy poprawiać to, co z gruntu jest źle zorganizowane, tymczasem… Europa wycofuje się z systemu bolońskiego.
3. Zachłanność i mydlenie oczu
Uczelnie zabiegają o coraz większą liczbę młodych ludzi, którzy nie mają pomysłu na to, co zrobić ze swoim życiem. Z ekonomicznego punktu widzenia jest to działanie zrozumiałe, ponieważ student oznacza pieniądze. Niestety, obawiam się, że organizowanie zajęć wyrównawczych na samym starcie i przyjmowanie wszystkich odbija się negatywnie nie tylko na poziomie uczelni, ale i na przyszłości młodzieży.
Kiedy dziewięć lat temu zaczynałam studia, nie było ofert pracy dla biotechnologów – ale uczelnie kusiły kierunkiem przyszłości. Po pięciu latach ze zdumieniem i boleśnie doświadczyłam tego, że na rynku pracy nic się nie zmieniło. Po kolejnych czterech latach, ilość ofert utrzymuje się na stałym znikomym poziomie. Dziwi mnie wręcz, jeśli znajdę jakieś ogłoszenie o pracę – a to i tak tylko dla osób ze stopniem doktora i co najmniej czteroletnim doświadczeniem. Rynek pracy po biotechnologii to temat na osobny post.
Coraz więcej ludzi kształci się dalej. Tylko po co? Skoro uczelnie nie są w stanie zapewnić im miejsc pracy? Słyszymy o tym, że przybywa coraz lepiej wykształconych ludzi, za to zapotrzebowanie na nich pozostaje niewielkie. Wiem, że to, o czym piszę nie dotyczy tylko biotechnologii, to powszechne zjawisko. W każdym razie zachłanność uczelni to prosta droga do obniżenia wartości dyplomów i rzeszy złamanych życiorysów.
4. Brak wzajemnego szacunku
To jest aspekt, który mnie najbardziej niepokoi. I nie chodzi tu o prywatne antypatie i drobne uszczypliwości. Praca naukowa ma charakter zespołowy. Podczas gdy część zespołu spisuje się na 200%, druga część nie wykonuje właściwie swoich obowiązków – nie dlatego, że nie ma ku temu zdolności, czy czasu. Zwyczajnie nie poczuwa się do odpowiedzialności i ma w głębokim poważaniu nieprzespane noce, pot i łzy reszty. W efekcie wszystkim, niezależnie od zaangażowania, coś umyka sprzed nosa.
W zeszłym miesiącu byłam na obronie pracy doktorskiej koleżanki. Prezentacja nie mogła się rozpocząć, ponieważ trzeba było siłą wywlekać z laboratoriów członków Rady Wydziału. Co może sobie pomyśleć młody człowiek, rozpoczynający karierę naukową, kiedy po kilku latach wytężonej pracy prawie nikogo nie interesuje to, co zrobił?
5. Eksport potencjału intelektualnego
Młodzi adepci nauki nie mając widoków na pracę zarobkową i nie widząc sensu prowadzenia badań (skoro są tak lekceważąco traktowane), przebranżawiają się lub zwyczajnie wyjeżdżają. Większość znajomych z mojego roku wyjechała za granicę, mam z nimi kontakt i widzę, jak sobie radzą. Podczas gdy u nas z niewyjaśnionych przyczyn od rozpoczęcia studium do obrony upływa kilka (więcej niż 4) do kilkunastu lat, moi znajomi na Zachodzie bronią się już na trzecim roku studiów. Cud? Cóż, wolę myśleć, że są zdolniejsi.
Dla jasności – nie uważam, że Polakom brak ikry. Wręcz przeciwnie. Polacy są najbardziej kreatywnym narodem na świecie. Wystarczy przejrzeć ostatnie numery czasopism o najwyższym współczynniku impact factor. Wśród autorów tych świetnych prac pełno jest polskich nazwisk, ale nie są to osoby pracujące w kraju, tylko afiliowane za granicą. I to w tych samych instytucjach, które pojawiły się na szczycie rankingu The Times Higher Education!
No ale przecież są programy „powrotne”. Nie okłamujmy się – kto mając nieograniczone możliwości tam, wróci do szarpaniny tutaj? Chyba tylko ktoś, kto zostawił rodzinę i tęsknota kosztuje go więcej zdrowia niż niepewność dnia codziennego.
6. Protekcjonizm
Rotacja na uczelniach jest niewielka, co nie sprzyja wymianie doświadczeń, pomysłów i energii. Prawie zawsze ilekroć pojawia się oferta na dane stanowisko, wiadomo, że jest napisana pod konkretną osobę. Po ukończeniu studiów nie wiedziałam o tej tajemnicy Poliszynela i z niesłabnącym entuzjazmem składałam aplikacje w odpowiedzi na oferty pasujące do moich kwalifikacji. Zorientowałam się dopiero, kiedy za którymś razem przyjęto moje dokumenty ze szczerym zdziwieniem. Mina sekretarki dała mi do zrozumienia, że szkoda tylko mojej fatygi. I tak było – pracę dostawały osoby związane z katedrą (studenci, pracownicy).
Z jednej strony to logiczne, że pracodawcy wolą kogoś, kogo już znają. Wiedzą, jakie ta osoba ma wady i zalety. Jak się z nim/nią pracuje. Ale w ten sposób pozbawiają się szansy pozyskania kogoś lepszego w kontekście projektu, czy danej pracy, a jednocześnie uniemożliwiają rozwój tym, których tak bardzo chcą zatrzymać.
Na koniec pragnę podkreślić, że czynniki, które wymieniłam, to subiektywny punkt widzenia, a nie prawda objawiona. Wiem, że istnieją chlubne wyjątki, ale jest ich wciąż za mało, by podźwignąć polskie uczelnie z marazmu i nijakości.