W poszukiwaniu straconego sensu z Ministerstwem Nauki
Mateusz Mazzini
18 kwietnia 2015, 20:09·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 18 kwietnia 2015, 20:09Wiele już widzieliśmy aktów prawnych produkowanych przez miłościwie nam panujących: ambitne, skomplikowane, nierealne, bezsensowne, kosztowne. Teraz do kolekcji dołączył nowy eksponat - projekt ustawy uniemożliwiający realizację zawartego w niej celu.
Od czasów październikowego exposé Ewy Kopacz, polskie środowiska naukowe żyją (z przerwami) głównie jednym tematem - obiecanym przez panią premier funduszem stypendialnym dla zdolnych polskich studentów chcących edukować się na najlepszych zagranicznych uczelniach. O całej sprawie pisano wielokrotnie, więc nie ma sensu przywoływać ponownie argumentów za i przeciw utworzeniu takiego funduszu. Dzięki niemu żyliśmy po prostu nadzieją, że niemal 50 000 Polaków studiujących poza granicami kraju przestanie być dla swojego rodzimego rządu grupą niewidoczną.
Jak się okazuje - nie przestaną. Zgodnie z założeniami ustawy, o rządowe stypendia mogą ubiegać się tylko studenci, którzy nie więcej niż rok przed złożeniem aplikacji o stypendium ukończyli w Polsce studia licencjackie lub trzeci rok jednolitych studiów magisterskich. Innymi słowy, ci studenci, którzy na studiach zagranicznych już są, nie mają w programie czego szukać. Jak argumentuje wiceminister nauki i szkolnictwa wyższego Daria Nałęcz-Lipińska, taki kształt programu ma na celu „umożliwienie wyjazdu tym, dla których finanse były barierą do wyjazdu. Ci, którzy już wyjechali, widocznie sobie z tą barierą poradzili”. Otóż nie, droga Pani wiceminister, sprawa wcale nie jest taka prosta.
Docelowo MNiŚW chce przeznaczyć na program 336 mln zł w 10 lat i objąć nim 100 kandydatów rocznie. Upraszczając: 33,6 mln zł rocznie przeznaczone zostanie na 100 kandydatów, którzy po 3 latach studiów na SGH, UJ czy SWPS podbiją Harvard, Oksford i inne 27 najlepszych szkół rankingu szanghajskiego.
Po pierwsze, śmiem wątpić, droga Pani minister, że znajdziecie co roku 100 chętnych na taki wyjazd, którzy w zębach przyniosą Wam dyplomy szanghajskiej czołówki. Nie dlatego, że wątpię w potencjał naukowy młodych Polaków, tylko dlatego, że - najwyraźniej w przeciwieństwie do urzędników ministerialnych - doskonale wiem, na czym polega proces rekrutacyjny na takie uczelnie. I wiem, że dużo łatwiej dostać się na nie z Polski po maturze niż po studiach. Głównie dlatego, że aplikacje na drugi stopień studiów w systemie anglosaskim wymagają umiejętności, których na polskich uczelniach się zwyczajnie nie rozwija - jak chociażby efektywnego i zwięzłego pisania esejów. W dodatku spośród 27 szkół, których dyplomy honorujecie, 23 znajdują się w USA! Wg badań Federacji Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wlk. Brytanii te szkoły razem wzięte (!) mają obecnie ok. 60 Polaków na studiach magisterskich, z czego znacząca większość już wcześniej studiowała zagranicą.
Minister Nałęcz, skonfrontowana przez PAP z tymi danymi, powiedziała, że nie czuje obawy przed niewystarczającą liczbą kandydatów, bo „pieniądze z programu i tak się nie zmarnują”. Niestety, Pani wiceminister, ja Pani nie wierzę. Bo wierzyć urzędnikowi wysokiego szczebla w Polsce, że publiczne pieniądze się nie zmarnują, to jak wierzyć w deklaracje naszych piłkarzy, że starczy im kondycji na 90 minut walki.
Po drugie, straszliwie kłamliwe jest jednoznaczne stwierdzenie, że „ci, którzy już wyjechali, poradzili sobie z barierą finansową”. Głównie dlatego, że jest to po prostu nieprawda. Nie można bowiem wrzucać do jednego worka tych, którzy wyjechali na studia pierwszego stopnia - gdzie najczęściej są w stanie otrzymać wsparcie w postaci kredytu studenckiego na czesne lub stypendium pokrywającego koszty utrzymania - z tymi, którzy chcą później kontynuować naukę na wyższych szczeblach. Mitem jest, i pisałem o tym niejednokrotnie, powszechność stypendiów dla magistrantów czy doktorantów zagranicą. Ta „powszechność” dotyczy praktycznie tylko doktorantów w USA lub tych zajmujących się naukami ścisłymi.
Dla przykładu: na samym Uniwersytecie Oksfordzkim jedynie 14% kandydatów na studia magisterskie otrzymuje jakiekolwiek wsparcie finansowe od uczelni - jakiekolwiek, nie mówimy tutaj o całych stypendiach. Więcej środków zwyczajnie uczelnia nie ma. A koszta takich studiów są często olbrzymie jak na jednorazowy wydatek, sięgający niejednokrotnie 60-120 tys. złotych w jednej transzy. Ci, którzy nie otrzymają stypendiów uczelnianych i nie mogą liczyć na wsparcie rodziców, idą na studia dzięki wsparciu z krajów ich pochodzenia lub kredytom bankowym.
Czy naprawdę zatem Pani wiceminister Nałęcz chce, żeby Polacy idący na studia magisterskie na Oksfordzie np. po studiach w Cambridge byli skazywani na 25 tys. funtów kredytu w banku tylko dlatego, że w opinii urzędników - cytat - „nie są wykształceni na potrzeby nauki krajowej”? Naprawdę tak własny rząd segreguje swoich obywateli?
Tym samym przechodzimy do punktu trzeciego - nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego nie można w Polsce stworzyć po prostu systemu stypendiów dla najlepszych Polaków, niezależnie od ich przeszłości edukacyjnej i widzimisię ministerialnych urzędników? Czemu zawsze stosować trzeba orwellowskie kryteria, absurdalne na całym świecie, a i często w Polsce bezsensowne? Przykładowo, poprzez kryterium „nie więcej niż roku od dyplomu” wyrzuca się z grona potencjalnych beneficjentów tych aplikantów, którzy interesują się programami wymagającymi doświadczenia zawodowego (n. MPA, MPP, LLM). Dlaczego, powtarzam, chociaż raz kryterium wyboru nie może być jakość i tylko jakość? Trochę mi to przypomina historię pewnego lokalnego stypendium - z nazwy naukowego - dla gimnazjalistów, gdzie wyznacznikiem była średnia na świadectwie, ale na wszelki wypadek do podania kazano dołączyć PIT-y rodziców, tym samym z naukowego stypendium robiąc socjalne.
Ministerialny program nosi nazwę „studia dla wybitnych”. Niestety, nie oddaje on pełni obrazu - bo to będą studia dla wybitnych, spełniających kryteria min. Nałęcz. Tym samym cały program stracił sens - bo nie obejmie najlepszych, tych którzy najbardziej zasługują na wsparcie.
Legenda głosi, że książkę Marcela Prousta, do której nawiązuje tytuł tego tekstu, powinno czytać się u schyłku życia - jako jego zwieńczenie, ostatni akt. Miejmy zatem nadzieję, że podobnie będzie z tym projektem stypendialnym - że będzie to ostatni akt zaangażowania się Ministerstwa Nauki w całą sprawę, po którym jego urzędnicy oddadzą się w oby jak najdłuższą podróż w poszukiwaniu straconego sensu. Ja ich powrotu czekać nie będę.