Przedstawiam Wam historię o odwadze i wolności. Gosia – główna bohaterka tej opowieści – to młoda dziewczyna po studiach. Na co dzień zajmuje się architekturą wnętrz. Pasjonuje się także kulinariami oraz fotografią m.in. jedzenia. Swoje zdjęcia przez jakiś czas zamieszczała na międzynarodowym portalu społecznościowym dla ludzi kreatywnych - Behance. Gdy pewnego dnia otrzymała zlecenie wykonania zdjęć burgerów dla dużej sieci restauracji, nie wahała się czy je przyjąć. Decyzji nie zmienił fakt, że zleceniodawcą był Malezyjczyk, a wspomniane hamburgery musiała od początku stworzyć w Polsce m.in. wypiekając pieczywo. Do tej pory nigdy tego nie robiła. Nie uczyła się gotować. Z dnia na dzień Gosia została zatrudniona przez azjatyckiego zleceniodawcę nie tylko do stworzenia fotografii, ale także menu do dwóch dużych malezyjskich sieciówek oraz przeszkolenia w Kuala-Lumpur tutejszych kucharzy. Przedstawiam Wam historię, która nie szukała wymówek o braku doświadczenia czy wiedzy. To opowieść o działaniu, podejmowaniu wyzwań i o miłości, bo Gosię przez półtora miesiąca wspierał w Malezji jej narzeczony - Piotr. Cieszę się, że mogę ją opowiedzieć jako pierwszy.
Małgorzata Czarny: To nie jest tak, że sami sobie wymyśliliśmy podróż do Malezji. Wszystko stało się przez przypadek. To była konsekwencja jednego z najbardziej „absurdalnych” zleceń, które udało mi się zdobyć. Dzięki niemu współpracowałam z człowiekiem, który ma w Malezji sieć restauracji.
Wszystko zaczęło się od strony internetowej dla kreatywnych ludzi. Co to był za portal?
Behance.net Bardzo polecam. Generalnie gdybym nie zamieszczała swoich prac w sieci nic by z tego nie było. A tak odzywa się do mnie nagle facet z Malezji i zaczyna się cała ta historia.
Piotr Matuszek: Drodzy kreatywni, to dobry sposób na „wyjście z lasu”.
Jak to możliwe, że robiłaś zdjęcia na odległość?
To jest właśnie ciekawe. Dostaję zlecenie na zrobienie zdjęć burgera, który jest sprzedawany w Malezji, ale muszę go fizycznie przygotować we własnym domu w Polsce, w Białymstoku. Co więcej, według przepisów które od nich dostaję. Muszę zrobić stylizację i zdjęcie.
Sama upiekłaś pieczywo?
Tak, nie mogłam znaleźć tutaj odpowiedniego.
Jakim trzeba być szaleńcem żeby się na coś takiego zdecydować…
Na początku byłam zdziwiona jak Ty, ale okazało się, że taki model współpracy staje się coraz bardziej popularny na świecie. Okazało się, że ludzie to robią i że to świetny pomysł.
Czyli korporacja z Malezji decyduje się na współpracę z wówczas jeszcze mało doświadczoną dziewczyną z Białegostoku i powierza jej tak naprawdę bardzo komercyjny projekt. Najpierw jeden, potem drugi.
Śmiech Nie potrafię Ci odpowiedzieć na to pytanie. Strasznie mnie to zdziwiło, ale podjęłam wyzwanie. Jak dostajesz takie zlecenie, mówisz sobie: „Co, ja nie zrobię? Oczywiście, że zrobię!” Akurat burgery są jednym z najcięższych produktów do fotografowania, bo musi być na nim widoczny każdy składnik. Generalnie na zdjęciach jest prawdziwe jedzenie. Nie używam żadnych farb czy specjalnych kosmetyków. Jak widać, musiało się to im spodobać, bo ta współpraca dalej trwała. Oczywiście nie bez jakichś małych schodów po drodze. Czasami klient uważa, że na zdjęciu jest za mało widoczny ser lub sos. Wtedy zaczynasz wszystko od początku, gotujesz wszystko raz jeszcze i znowu im wysyłasz.
Jak się kontaktowaliście z klientem, dopóki nie wyjechaliście do Malezji?
Przez emaila i malezyjskiego Vibera.
Kiedy wyjechaliście do Kuala-Lumpur?
Zaczęliśmy współpracę jesienią ubiegłego roku, a około lutego tego roku napisali do nas, że chcą otworzyć nową sieć. Wyjechaliśmy w maju tego roku.
Jak bardzo to było komercyjne zlecenie?
Dogadaliśmy dobrą stawkę. Zasięg kampanii był ogólnokrajowy. Sami widzieliśmy na mieście billboardy i reklamę na ledowych ekranach z moimi zdjęciami. Nie powiem jak bardzo to było komercyjne, ale oczywiście nie była to wycena na poziomie dużej agencji i kampanii nad którą pracuje dwadzieścia osób. Myślę, że współpraca była atrakcyjna dla obu stron.
Ciężko jest zaufać osobie z drugiego końca świata.
Wzięłam 20% zaliczki. Moje wnioski są takie, że nawet jeśli współpracujesz z osobą z drugiego końca świata, której nie znasz, ale współpraca wychodzi dobrze, to wiele może się wydarzyć jeszcze ciekawych rzeczy.
Jak wyglądało przygotowanie menu dla ich kawiarni?
Najpierw przygotowałam w Polsce wstępne menu. Jeszcze bez zdjęć. Oni się do tego odnieśli. Nakreślili wtedy, że chcieliby m.in. gofry, a nie jestem specjalistą w dziedzinie deserów. Po prostu podjęłam wyzwanie. No co, gofrów nie zrobię? Zrobię! Widzę jak na mnie patrzysz. Rozumiem, że to abstrakcyjnie brzmi. Śmiech
Nie patrzę ze zdziwieniem na Ciebie, tylko na historię, która jest cudowna. Na Ciebie patrzę z szacunkiem i fascynacją. Z drugiej strony historia jest zdumiewająca, bo poważny przedsiębiorca zaufał komuś komu nie miał podstaw ufać. To że jesteś zdolna udowadnia „happy end”, ale to jest z jego strony jakieś szaleństwo. Zupełnie nowa kultura współpracy. Przypomina mi trochę kooperację marek z Instagramerami.
Mieliśmy bardzo podobne odczucia, gdy się odezwali. Pytaliśmy: ale jak to?
Z perspektywy rynku wydajecie się dzisiaj bardzo atrakcyjnymi pracownikami. Stworzyłaś z Piotrem coś o czym większość ludzi z branży, może tylko pomarzyć. Wykreowałaś produkt – wymyśliłaś go, ugotowałaś oraz określiłaś sposób jego prezentacji i sprzedaży.
Tak było, jednak wszystko wydarzyło się tak szybko, że nie analizowałam jaki mam ogromny wpływ na ich markę. Poczułam się obarczona ogromnym zaufaniem i nie chciałam zawieść. Współpracy nie ułatwiało, że jesteśmy tak daleko od siebie i że to zupełnie inna kultura. Na tydzień przed wyjazdem, klient wysłał mi zdjęcie otwartej po sąsiedzku konkurencyjnej knajpy, która mu się podoba. Zobaczyłam kobiety w chustach na głowach. Na chustach kwiaty… pomyślałam: co Ty najlepszego zrobiłaś? Ale jakoś daliśmy radę. Na „dzień dobry” zrobiliśmy mu żurek z torebki.
Świetna reklama na „dzień dobry”śmiech
Śmiech Dokładnie! Powiedział, że smakuje jak carbonara.
Co działo się na miejscu w Malezji?
Przyjechaliśmy do Kuala-Lumpur na ich zaproszenie. Moim zadaniem było nauczenie doświadczonych (!) kucharzy tego co ugotowałam w Polsce. Nie jestem specjalistą od deserów, ale oczywiście nie miałam zamiaru tego pokazać. Przyjechaliśmy razem i od początku byliśmy traktowani jako taki team specjalistów z Europy do „otwierania knajp”.
Pewnie musieliście się wczuć w rolę? Nie mogliście robić z siebie dzieciaków, które nie znają się na temacie.
Od początku wczuliśmy się w rolę i chyba nieźle nam to poszło. Na miejscu opiekował się nami jeden z managerów, bo szefowie podejmowali tylko kluczowe decyzje. Człowiek pochodził z Filipin i dla niego – w sposób oczywisty – najważniejsza była opinia wypowiadana przez mężczyznę. Piotrek nie wiedział jak się w tej sytuacji odnaleźć. Ja właściwie nie istniałam.
Piotr: Początkowo myśleliśmy, że jeśli manager został do nas przydzielony, to szefowie wszystko mu wytłumaczyli. Okazało się, że jednak tak nie było. W pewnym momencie uznaliśmy, że musimy mu powiedzieć czyja opinia jest tutaj kluczowa.
Piotrek fantastycznie się odnalazł w roli “asystenta”. Wykazał się też ogromną elastycznością. W jednej chwili z architekta, zmienił się w “konsultanta” do spraw gotowania na drugim końcu świata. Naprawdę cieszę się, że mogliśmy być tam na miejscu razem, wspólnie konsultować z szefami, analizować co mieli na myśli lub jak się powinniśmy zachować w niespodziewanych sytuacjach.
Szefom Twoje propozycje od razu posmakowały?
Właściwie najpierw zobaczyli zdjęcia, a potem mieli okazję spróbować deserów - powiedzieć co jest za słodkie lub za gęste. Azjaci lubią ekstremalne smaki- albo piekielnie ostre, albo przeraźliwie słodkie. Większość propozycji musieliśmy dodatkowo dosłodzić, aby stuprocentowo trafić w ich gusta. Sprawę utrudniało to, że kawiarnia była w trakcie wykończenia, a wykończeniówka się przeciągała.
Nie myśleliście o zaprojektowaniu wnętrza? To Wasz zawód.
To byłoby piękne zwieńczenie całej historii, ale projekt został stworzony wcześniej. Oczywiście udzieliliśmy kilku rad dotyczących wyposażenia kuchni. Jeśli chodzi o projektowanie, to w naszej kwestii leżało również zaprojektowanie drukowanej wersji menu oraz układu ekranów ledowych w kawiarni.
Czy byliście w Azji traktowani w jakiś wyjątkowy sposób?
Piotr: Nie mieszkaliśmy w eleganckim hotelu, ale dostaliśmy apartament dla managerów. Mieliśmy pyszne śniadania za jeden ringit czyli złotówkę. Mieliśmy jeszcze jeden przywilej. Nie musieliśmy pracować 12 godzin dziennie jak np. Indonezyjczycy. Oni mają w sobie sporo wolności i potrafią zostawić pracę z dnia na dzień i wrócić do swojego kraju.
Jako Europejczycy byliście tam… kimś „lepszym”?
Tak i czuliśmy się często z tym bardzo głupio. Wszędzie otwierano nam drzwi, używano wobec nas zwrotów grzecznościowych. Prosiliśmy pracowników, by tego nie robili, by traktowali nas na równi ze sobą. Jednak chyba we krwi mają taką silną potrzebę hierarchizacji.
Wróćmy na chwilę do Polski. Na malezyjskim kliencie musiałaś zrobić wrażenie nie tylko gotowaniem i fotografiami. Pewnie był pod wrażeniem tego jak budujesz biznesowe relacje.
Wydaje mi się, że to było kluczowe.
A przecież jesteś kobietą…
Nasz klient studiował w Australii i Londynie, więc kulturowo było mu do nas bliżej. To był mój pierwszy zagraniczny klient, więc starałam się dać z siebie wszystko co najlepsze. Mam tak, że jak się za coś biorę, to robię to na 100%. Słyszeliśmy, że Malezyjczycy są leniwi, więc pewnie ten kontrast także zadziałał na korzyść Polki.
Na świecie jest jednak jeszcze kilka innych narodowości. On wybrał po pierwsze Polskę, po drugie Podlasie, po trzecie Ciebie.
Tak wyszło. Pewnie wpisał odpowiednie hasło na portalu Behance, wysłał ofertę do dziesięciu osób, spytał się o kilka rzeczy, dogadał finansowo i tyle.
Jakie miałaś przed Malezją podobne zlecenia?
Podobne? Żadnych. Współpracowałam z dużym producentem słodyczy.
Jak dostałaś to zlecenie?
Wysłałam im e-maila i zaproponowałam zdjęcia.
Wybacz pytanie. Pytam pół żartem, pół serio. W czym czujesz się lepsza, w fotografii czy budowaniu relacji? Zdaje mi się, że urok osobisty miał tu istotne znaczenie.
Uczyłam się od Piotra śmiech
Ale to jednak Ty zabrałaś go do Malezji, a nie on Ciebieśmiech
Śmiech Na początku zupełnie w siebie nie wierzyłam. Ciężko było mi przekonać kogokolwiek do tego co robię. To jest praca Piotrka. On to zmienił.
Wasz związek sprawił, że stałaś się taka?
Piotr: Bez przesady. Na pewno przeprowadzaliśmy na te tematy dużo rozmów o tym, że jeśli się coś już robi, to trzeba to robić na 100% i tak to pokazywać innym.
Profesjonalizmu i obycia z klientem nauczyłam się od niego. On – jako grafik – współpracuje z ludźmi od wielu lat. Podglądałam go w rozmowach. Potrafił być w nich jednocześnie dyplomatyczny i konkretny. Potrafił przedstawić klientom swoje wizje i racje. Robiło to na mnie wielkie wrażenie.
Piotr, dobrze pamiętam, że razem ze znajomymi zaprojektowałeś kawiarnię Baristacja?
Piotr: Tak, z dwójką znajomych. To było dla mnie pierwsze poważne zlecenie. Projektowałem wnętrze i logo. To zlecenie było o tyle fajne, że właściciele nakreślili przed nami konkretną wizję. Opowiedzieli, że chcą sami piec pieczywo, robić dobrą kawę. Poczuliśmy, że dla nich to ważne miejsce i sami też daliśmy z siebie bardzo dużo. Najczęściej tworzysz wnętrze zgodnie z pewnymi modami, a czasami gdy klient dobrze nakreśli swoją wizję, udaje się stworzyć coś wyjątkowego. I tutaj chyba się udało. To zlecenie dodało mi trochę zawodowej pewności siebie.
Cała masa ludzi w naszym wieku studiuje dwa kierunki, uczy się drugiego i trzeciego języka obcego. Do tego chodzą na kursy i czytają książki na temat tego jak pozytywnie myśleć i profesjonalnie wyglądać. Nie chcę tego wyśmiewać, ale zdaje się, że wiele czasu inwestują w to żeby siebie zmienić, zamiast być, żyć i coś robić z tym życiem. Jesteście świetnie wykształconymi ludźmi, ale jednak Wasza historia jest trochę o tym, że w życiu trzeba się ogarnąć, wziąć za coś odpowiedzialność, mieć odwagę.
Piotr: Studia nam sporo dały, bo co semestr musieliśmy terminowo wykonywać samodzielne projekty. Nauczyliśmy się - mówiąc w naszym slangu – „dostarczać”, „dowozić”. Co by nie było, musisz to zrobić. Masz termin i podchodzisz do tego zadaniowo.
Malezja to jest najbardziej dziko-szalona rzecz jaka Wam się do tej pory wydarzyła?
Tak, zdecydowanie.
Coś może ją kiedyś „przebić”?
Będzie ciężko, ale jesteśmy otwarci na kolejne propozycje. Gosia robi już kolejne zlecenia m.in. w Niemczech.
To banalne pytanie, ale ciężko go nie zadać. Myślicie o otworzeniu własnej knajpy?
Sporo się nauczyliśmy od strony organizacji i tworzenia pewnej struktury. Nauczyliśmy się organizacji pracy. Najciekawsze było podpatrywanie jak wygląda organizacja biznesu w praktyce. Właściciele zajmowali się wyłącznie tworzeniem wizji. Resztę obowiązków delegowali. Ciekawie byłoby stworzyć własne menu pod polskiego klienta.
Pamiętacie ten moment, gdy wracaliście do Polski, usiedliście spokojnie w samolocie i spojrzeliście na to wszystko z dystansem?
Piotr: Właściwie przez cały pobyt mieliśmy w sobie pytanie „What the fuck!?”. Pożyć przez moment innym życiem, to było bardzo fajne. Trochę jak z filmu. Cieszę się, że byliśmy razem. Po pierwsze wszystko konsultowaliśmy, po drugie pracowaliśmy na co dzień w pomieszczeniu bez dostępu do naturalnego światła. Przyzwyczajaliśmy się do tego dwa tygodnie. Właściwie Kuala-Lumpur to miejsce bez infrastruktury dla pieszych. To fajne miasto na dwudniową podróż, ale do życia się nie nadaje. Ma w sobie wszystkie negatywne cechy globalizacji. Dumna Azja chce pokazać takimi miastami swoją wielkość, ale im dłużej tam byliśmy, tym bardziej tęskniliśmy za Białymstokiem. Po powrocie poszliśmy o szóstej rano pobiegać na Planty. Byliśmy pod wrażeniem ile jest tu drzew i zieleni.