Czy Ameryka będzie znów wielka?
Rafał Kinowski
30 maja 2016, 15:02·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 30 maja 2016, 15:02Nie bez przyczyny przytaczam hasło jednego z kandydatów do Białego Domu. Prognozy gospodarcze, dotyczące przyszłości Stanów Zjednoczonych, były ważnym elementem toczącej się walki o nominacje prezydenckie. Oczywiście nie były one tak spektakularne, jak pomysły z budową murów na granicach czy wysiedlaniem muzułmańskich mniejszości z Ameryki. Osią łączącą kandydatów przeciwnych obozów była odczuwalna wśród przeciętnych obywateli frustracja. Ludzie czują, że coś się zacięło w dobrze (?) działającej maszynce gospodarki.
Dla wielu szok Wielkiej Recesji – bo taka jest oficjalnie używana nazwa kryzysu lat 2008-09 spowodowana upadkiem banku Lehmann Brothers – nie skończył się wraz z sygnałami ożywienia rynku, ale trawa do dziś. Z polskiej perspektywy, od czasu gdy weszliśmy do grona krajów kapitalistycznych, recesja pełni funkcję czarnego luda, mitycznej bestii, która skruszy nasz skromny dobrobyt. Z drugiej strony Atlantyku sprawy wyglądają inaczej. Cykle koniunktury, które są naturalne dla gospodarki wolnorynkowej, nikogo nie dziwią. Wiadomo, że na górce się oszczędza, aby przetrzymać ciężkie czasy. Recesje, których od 1989 roku było co najmniej trzy, są traktowane jako szanse na oczyszczenie gospodarki z nieefektywnych podmiotów. Tak przynajmniej było do czasu ostatniego kryzysu.
Jeśli się weźmie pod uwagę wynagrodzenia wszystkich Amerykanów i wyliczy ich średnią okazuje się, że przeciętne prace nie wzrosły od 15 lat, pozostając poniżej poziomu 40 000 dolarów. Można prosto wytłumaczyć sytuację globalizacją, która wzmacnia konkurencję ze strony zagranicznych pracowników. Zresztą tą drogą poszli zarówno Donald Trump, jaki i Bernie Sanders, zyskując aplauz swoich zwolenników. Obaj widzą szanse na odbudowę miejsc pracy poprzez odcięcie się od świata zewnętrznego, zerwanie umów handlowych i wdrożenie programu przebudowy kraju. Kłopot w tym, że zarówno diagnoza, jak i recepty są nieco oderwane od rzeczywistości.
Przyglądając się zarobkom od 2000 roku można zaobserwować, ze jedyną grupa wiekową, która ma podwyższane wynagrodzenia są przedstawiciele generacji X. Nie jest to dziwna sytuacja, ich pensje rosły od momentu wejścia na rynek, aż do lat recesji i dopiero w jej wyniku spowolniły lub uległy stagnacji. Z drugiej strony wielkość średniej była obniżana przez seniorów, którzy przechodzili na emerytury podmieniani na stanowiskach pracy przez mniej zarabiających millennialsów. W roku 2000 odsetek osób przechodzących w stan spoczynku wynosił blisko 12%, a pod koniec 2015 około 13,5% (niech nikogo nie zmyli 1,5% różnicy – to bagatela 2,5 miliona osób!). W tym samym czasie zarobki osób wchodzących na rynek pracy obniżyły się o 5%.
Na bieżącą sytuację gospodarczą Stanów Zjednoczonych składa się wiele dynamicznych czynników. Pierwszym jest starzenie się społeczeństwa, które odchodzi wraz z wyższymi pensjami, niż zarobki nowo wchodzących. Spada zarówno mediana wynagrodzeń absolwentów uczelni (blisko 10% w ciągu półtorej dekady), jak i dochody klasy średniej (z 56 500 na 54 600 – dane za Biurem Statystyk Pracy).
Drugim równoważącym składnikiem równania jest powolny wzrost miejsc zatrudnienia - w ciągu 2014 roku przybyło blisko 3 miliony miejsc pracy, a na rynek trafiło ponad 2,4 miliona z nowego rocznika pracowników. Warto zwrócić uwagę, że bieżąca stopa bezrobocia wynosi 5%. Oczywiście statystyki mają to do siebie, że różnie kwalifikują osoby bez pracy. Szacuje się, że 37% obywateli w wieku produkcyjnym nie zalicza się do siły roboczej, gdyż nie szukają zatrudnienia, nie są nim zainteresowani lub pozostają na długotrwałym bezrobociu.
Wszystkie powyższe rozważania wyliczenia mają na celu pokazanie, że nawet jeśli obarczy się globalizację, niekorzystne układy handlowe i automatyzację miejsc pracy o spadek dochodów, bezrobocie i uszczerbek na wizerunku Ameryki, to będzie to tylko zestawienie przyczyn ze skutkami. Odwrócenie pierwszych nie zlikwiduje drugich. Utracone na rzecz maszyn stanowiska nie wrócą do robotników. Zerwanie kontraktów nie przywróci równowagi handlowej. Odcięcie się od zagranicznych rynków zbytu oraz dostępu do zewnętrznych dostawców, aby zamknąć się w autarkii, nie przywróci świetności państwu, które jest Światowym Imperium.
Umiejętność odczytania nastrojów społecznych i skanalizowania ich na głosy poparcia w wyborach jest domeną polityków. Jednak od mężów stanu oczekiwać należy szczerych recept i planów działania, a nie nietrafionych diagnoz. Ten artykuł nie jest wyrazem poparcia dla Hilary Clinton, która nie bierze udziału w szukaniu przyczyn obecnej frustracji Amerykanów. Kandydatka Demokratów jeździ po kraju zapewniając, że wszystko jest w porządku, a sukces można osiągnąć ciężką pracą. Przychody Hilary i Billa wzrosły w ciągu ostatnich 15 lat 68 razy - z 420 000 w 1999 do 28 500 000 w 2014. Być może obywatele Stanów Zjednoczonych nie pracują z wystarczającą determinacją, ale też trudno im identyfikować się z huraoptymizmem byłej sekretarz stanu.