Malwina, ma ledwie miesiąc, a już samodzielnie haftuje. Na razie małe i proste wzory ozdobne - inicjały, kwiatki, samochodziki. Jeszcze nie potrafi zastąpić zawodowej hafciarki, ale jej młodsza siostra zapewne już to zrobi. Nar razie Malwina jest w rodzinie najmłodsza. Ale jej rodzeństwo już jest w planach rodziców - inżynierów i wzorników Łucznika.
- Malwina to piąta z naszych maszyn elektronicznych i najbardziej zaawansowana. Sama nawleka igłę. Ma 99 wbudowanych wzorów szycia, w tym ściegi użytkowe, ozdobne i do pikowania, 8 stylów jednostopniowego obszywania dziurek z automatycznym dopasowaniem rozmiaru, bardzo szerokie ściegi 0-7 mm. Oczywiście posiada również wyświetlacz LCD do zaprogramowania potrzebnych funkcji i kolejności ich wykonywania. Krawcowa podkłada materiał, wciska start i patrzy jak pięknie się szyje - opowiada Remigiusz Chrzanowski, szef marketingu Łucznika.
Łucznik, to nie młodzieniaszek, a raczej dziarski staruszek. W przyszłym roku skończy 90 lat. W maszynach specjalizuje się od 66. Jest po zawale, którzy przeszedł w wieku średnim, czyli w okresie przełomu, zmiany ustrojowej, wolnego rynku.
- Polacy zachłysnęli się wówczas gotowcami i sieciówkami. No i tym, że żadnych ubrań, pościeli czy zasłon nie trzeba już było naprawiać. Można było wyrzucić i z łatwością kupić nowe. Latami służące maszyny trafiły na dna szaf, schowków i piwnic - mówi Remigiusz Chrzanowski.
- Trudno było także walczyć o klientów małym AGD. Z jednej, zachodniej, strony wkroczyły do Polski międzynarodowe koncerny, oferujące sprzęt dla wymagających i zasobnych odbiorców, a z przeciwnej zalała nas fala tanich wyrobów - dodaje
Nie kryjmy, w tym momencie, ta jedna z najbardziej rozpoznawalnych przedwojennych marek, stanęła nad grobem i nie wiele brakowała, by jej dobre imię pozostało w pamięci jedynie równie leciwych jak ona babć.
Face na fejsie
Na ratunek Łucznikowi przyszła moda na, nie uwierzycie, portale społecznościowe i majsterkowanie, czyli rękodzieło. Polacy, a w szczególności Polki, zaczęły chcieć się wyróżniać. Stało się to dzięki młodym projektantom, którzy w sieci pozakładali cały szereg sklepów, gdzie klienci mogą sami sobie zaprojektować wzór na koszulkę, czy buty z dostępnych elementów i kolorów.
Krokiem następnym było wyciągnięcie z matczynych kufrów starych maszyn, a jeszcze kolejnym poszukanie zdecydowanie nowocześniejszego sprzętu. A wiadomo gdzie szuka młodzież, w sieci oczywiście. XXI wiek należy do Facebooka, Twittera, You Tube. „Jak cię tu, nie ma to nie istniejesz”, usłyszeli menedżerowie fabryki i szybko postanowili, że chociaż spróbują zaistnieć.
- Otworzyliśmy sklep internetowy i weszliśmy na wszystkie popularne portale społecznościowe. Pokazujemy na nich np. dostępne za darmo filmiki-poradniki o szyciu. Jak się go nauczyć krok po kroku. Są przyjazne, bo konsultujemy je z naszymi klientami, którzy udzielają się w sieciowej społeczności - opisuje szef marketingu.
Nie ukrywa, że aby dotrzeć do nowej, młodej grupy klientów, trzeba było również zmienić wzornictwo z tradycyjnego na nowoczesne. - Kiedyś maszyny były czarne, później kobaltowe, następnie białe, teraz mogą być kolorowe, albo z nadrukiem, a wkrótce takie jakie zechce klientka - wylicza Chrzanowski.
Łucznik zanim wprowadzi nowy model do produkcji, konsultuje go ze społecznością sieciową. To ona, oddając najwięcej głosów, zdecydowała o tym, że do produkcji weszła maszyna Motylkowa. I choć nazywa się Lidia, to przez swoje nadruki w powszechnej świadomości została Motylkową.
Społeczność decyduje również o imionach innych maszyn, podpowiada firmie funkcje jakie chciałaby mieć w swoich urządzeniach, wytyka niedogodności. Nadruki na maszynach, to też odpowiedź na jej potrzeby. To ciężkie urządzenie. Waży kilka kilo, dlatego często, raz wyjęte, miesiącami stoi na wierzchu. Wzornicy firmy uznali, że musi, jak rzeźba, pasować do nowoczesnych mieszkań. W efekcie Motylkowa, bez udziału marketingowców Łucznika, dwa razy trafiła do telewizyjnych programów o trendach w urządzaniu wnętrz.
Teraz firma pracuje nad personalizacją maszyn. Chodzi o to by miały one wymienne panele, tak aby klientki mogły je sobie kolorystycznie dobierać, a z czasem liftingować. A pod koniec listopada we Wrocławiu otworzyła atelier, czyli kawioarnio-pracownię, gdzie klienci mogą i dobrze zjeść i pouczestniczyć w warsztatach projektowania i szycia.
- Jeśli ktoś się zastanawia, czy taka aktywność się opłaca, to przytoczę kilka liczb. W Polsce wartość rynku maszyn do szycia i owerloków w ubiegłym roku lekko przekroczyła 40 mln zł, z czego ponad 20 mln zł należy do Łucznika. Rocznie sprzedajemy w sumie ok. 100 tys. tych urządzeń. Połowa przypada na maszyny, drugie tyle na owerloki - wylicza Chrzanowski.
Milion drobiazgów
Po liczbach nie widać, że producenci maszyn, mają większy problem niż koncerny motoryzacyjne. Bo samochody w gospodarstwie domowym często są dwa i wymienia się je, dajmy na to co 10 lat. Z maszynami tak nie jest. I choć sprzedaż rośnie, to leniwie - w tempie 3 - 4 proc. rocznie.
Łucznik i na to znalazł sposób - milion drobiazgów, czyli dodatki. Sprzedaje igły, stopki, nici, tasiemki i mnóstwo innych akcesoriów. Reaktywuje stare czasopisma i podręczniki-poradniki o szyciu z lat 50. i 60. ubiegłego wieku. Wydaje je w nowej atrakcyjnej formie. Odnalazł też swoją niszę w małym AGD. Wchodzi w miejsce jednorazówek ze Wschodu. Udowadnia, że waga łazienkowa, młynek do przypraw czy elektryczna szczoteczka mogą być nie tylko tanie ale i solidne i piękne. I chyba ta filozofia chwyciła, bo 40 proc. przychodów przynoszą firmie drobiazgi.