
Elektroodpady, jeśli są nieprawidłowo zbierane i potem przetwarzane, mogą poważnie szkodzić środowisku. Obecnie rynek, który zajmuje się zbieraniem i przetwarzaniem odpadów, działa jednak... dość samowolnie. Jego struktura powoduje, że klient – którym tak naprawdę jest społeczeństwo – w żaden sposób nie może kontrolować jakości pracy organizacji, które zbierają i przetwarzają śmieci.
Ze względu na zagrożenia, jakie niosą ze sobą elektrośmieci – m.in. dostawanie się do środowiska rtęci, freonu czy azbestu – rynek ten jest mocno regulowany przez Unię Europejską już od 2003 roku. Państwa wciąż jednak mogą w dowolny sposób wprowadzać unijne regulacje w życie – istotne jest bowiem, by na koniec wypełniać stawiany przez nie cel.
Najważniejsze w całej układance są organizacje odzysku – to ich rolą jest „zarządzanie procesem zbierania i przetwarzania” elektroodpadów. Mogą je tworzyć sami producenci, którzy posiadają specjalne środki przeznaczone do zajmowania się zużytym sprzętem - są bowiem do tego zobowiązani przez prawo. Śmieci przekazują organizacjom odzysku, a te powinny starać się jak najefektywniej – z punktu widzenia środowiska – wykorzystać te środki.
Ze względu na opisaną wyżej strukturę, w branży tej dochodzi do wielu nadużyć. Tak naprawdę nie wiadomo, czy organizacje odzysku robią tyle, ile deklarują i nie da się tego sprawdzić.
Według PwC aż 40 proc. oficjalnie przetworzonych elektroodpadów pochodzi wyłącznie z fałszywych dokumentów i nie zostało rzeczywiście przetworzonych. Państwo może, według szacunków firmy doradczej, tracić na tym 7 mln złotych rocznie.
Jeśli wziąć pod uwagę, że cały ten proces istnieje tylko po to, by nie zatruwać środowiska, dochodzimy do wniosku, że klient – czyli społeczeństwo, dla którego cały ten „rynek” w ogóle powstał – może na nim nie zyskiwać, a tracić. Teraz jednak pojawiła się szansa na zmianę tej sytuacji – Polska musi wdrożyć unijną dyrektywę dotyczącą ZSEE, bo inaczej zapłaci kary sięgające nawet 466 mln złotych.
Artykuł powstał we współpracy z PwC
