Pieniądze na innowacyjne produkty i prace B+R w Polsce pochodzą głównie z rożnego rodzaju grantów i unijnych środków. Nie zawsze jednak bywają one wydawane skutecznie, czasem wręcz pomija się projekty godne dofinansowania. Patrząc jednak na kraje o wiele lepiej rozwinięte pod względem innowacyjności, powinniśmy stawiać na prywatne fundusze, a nie unijne dotacje.
W Polsce o nauce i naukowcach mówi się ostatnio w jednym kontekście: ma ona dostarczać innowacyjnych rozwiązań dla przemysłu, które następnie masowo trafia do odbiorcy. – Nie tędy droga. Nauka nie jest i nigdy nie była źródłem innowacji – mówi zaś w rozmowie z INN Poland Jerzy Wojtas, doradca Łódzkiej Fundacji Badań Naukowych.
– Genialne pomysły bowiem miewają zarówno prości robotnicy, chłopi, jak i profesorowie. Nie jest to domena instytutów badawczych czy placówek naukowych – dodaje Wojtas. Jak wyjaśnia, problem leży gdzie indziej: w samej idei dotyczącej finansowania prac badawczo-rozwojowych i wymiany informacji na linii naukowcy-przemysł.
Wiedzy nie transferuje się z nauki
W Stanach Zjednoczonych, które są od lat w czołówce innowacyjnych projektów, ponad 80 proc. naukowców pracuje w przemyśle, a nie na uczelniach. To tam właśnie w fabrykach i dobrze wyposażonych salach laboratoryjnych prywatnych koncernów powstają pomysły wdrażane do sprzedaży. To one napędzają rynek, koniunkturę i dają miejsca pracy.
I tam i w Polsce istnieje problem pieniędzy - wszak ryzyko łożenia na innowacje nie jest w USA mniejsze niż w Polsce. Tyle, że tam pochodzą one nie tylko z funduszy różnego rodzajów czy grantów, ale również własnych środków. Ma to kolosalne znaczenie. – Tam nie transferuje się wiedzy z nauki do gospodarki, tylko się ją w gospodarce tworzy. W naszym kraju nadal kojarzy się to ze szkołą wyższą – twierdzi Wojtas.
Inny sposób liczenia
Do tego dochodzą nietypowe sposoby liczenia innowacji. W naszym kraju wypełnia się setki rubryk i księguje każdy grosz, żeby policzyć koszty wdrożenia produktu do produkcji. – Amerykanie robią to inaczej. Obliczają efekt końcowy, a to zasadnicza różnica – twierdzi doradca Łódzkiej Fundacji Badań Naukowych.
Wojtas wspomina, że kiedy 15 lat temu Amerykanie sfinansowali jeden z programów, który miał pokazać polskim firmom jak działa innowacyjność i jak jest transferowana do przemysłu, polskim kontrahentom włosy stawały dęba. Partnerzy zza Oceanu nie szukali innowacyjnych rozwiązań na uczelniach. – Do głowy im to nie przyszło. Oni wyznawali zasadę, że nieważne skąd pochodzą te pomysły. Ważne, żeby je wdrożyć w życie i zapłacić tak, żeby każda ze stron była usatysfakcjonowana – opowiada nasz rozmówca.
Kto ma zysk?
I tu właśnie pojawia się kolejny problem. W naszym kraju naukowcy są często przekonani, że to im należą się laury za odkrycie jakiegoś produktu i większość dochodów, jakie czerpać z wdrożenia będzie przedsiębiorca. Ten z kolei jest przekonany, że to on wyłożył pieniądze i powinien zgarnąć lwią cześć zysków.
– Tymczasem prawda jest taka, co wynika z mojego wieloletniego doświadczenia, że nic z takiego biznesu nie wyjdzie. Po drugie, w naszym kraju większość innowacji odbywa się na linii firma-przemysł z pominięciem nauki. Profesorowie są w pewnym sensie sztucznie narzucani przez urzędników – mówi Wojtas.
Napisz do autora: dariusz.rembelski@innpoland.pl
Reklama.
Jerzy Wojtas
Wielokrotnie podczas pracy zawodowej obserwowałem jak na czele zespołu mającego wdrożyć dany produkt stali naukowcy. To się zazwyczaj źle kończyło.W przeszło 70 proc. przypadków firma sprzedaje technologię firmy, zaprzęganie do tego naukowców nie ma sensu. To mija się po prostu z praktyką.