Byli pracownicy międzynarodowych korporacji chcą zrewolucjonizować crowdfunding. – Okazuje się, że nawet dżem można sprzedać za 80 złotych, jeśli pieniądze zostaną przekazane na szczytny cel – mówi Edyta Kotowicz, jedna z założycielek serwisu Jillion.
Od agencji marketingowej do własnej platformy
Edyta Kotowicz pracowała w największych, międzynarodowych agencjach reklamowych jako copywriter przez 6 lat. Za swoje prace otrzymała wiele prestiżowych nagród, między innymi Cannes Lions, Clio NY czy Golden Drum International. W zeszłym roku wraz ze swoim partnerem, art directorem, postanowiła rzucić pracę w korporacji. Niedawno ruszyli ze swoim serwisem charytatywnego crowdfundingu.
– Trzy lata temu okazało się, że syn naszej przyjaciółki potrzebuje operacji na ucho. Ta w państwowym szpitalu się nie powiodła i trzeba było powtórzyć ją w prywatnym ośrodku. Dziewczyna jest samotną matką, pracuje w wolnym zawodzie, a jej samej nie było na to stać – wspomina Kotowicz. Wraz z Tomkiem Nowakiem, jej partnerem, postanowili pomóc. Skoro pracowali w agencji reklamowej, postanowili zorganizować zbiórkę crowdfundingową. – Okazało się, że to dość poważna kampania reklamowa. Wymaga odpowiedniej kreacji i trzeba postarać się, by media zaczęły o Tobie mówić – dodaje.
W końcu zorganizowali aukcję wśród znajomych. – Wiele osób oferowało nie tylko przedmioty, ale również różnego rodzaju usługi, jak np. sesję fotograficzną. Uzbieraliśmy 120 procent kwoty, a nadwyżkę przekazaliśmy na inny charytatywny cel – mówi Kotowicz.
Wtedy nie stworzyli jednak z tego biznesu. – Trzy lata temu byliśmy jeszcze zafascynowani światem reklamy. Niedawno jednak zdecydowaliśmy, że pora rozpocząć własny projekt – tłumaczy. Według raportu brytyjskiego Crowdfunding Centre, nowy projekt finansowany społecznościowo powstaje co trzy minuty. – Pomyśleliśmy, że to dla nas szansa - dodają.
Finansowanie nie tak wcale społecznościowe
Według Kotowicz, crowdfunding stracił swoje społecznościowe wartości. – W Stanach powstaje coraz więcej firm, które profesjonalnie zajmują się przygotowaniem kampanii crowdfundingowych. Ponieważ na Kickstarterze najłatwiejsze jest zbieranie funduszy oparte na prezentach, wcale nie jest tak, że królują tam wielkie liczby bardzo niskich wpłat. Ludzie przelewają większe kwoty, by otrzymać lepsze rzeczy. Powstają też firmy, które zajmują się produkcją lub rozsyłaniem właśnie tych nagród – komentuje Kotowicz.
Ich serwis, Jillion, opiera się właśnie na budowaniu społeczności i organicznym rozchodzeniu się aukcji. Na początku pomagają przyjaciele osób potrzebujących. Wystawiają przedmiot lub usługę na aukcji, pokazują ją w mediach społecznościowych, ktoś inny przekazuje ją dalej. Zainteresowani biorą udział w aukcji, przeglądają inne, wystawione rzeczy i usługi lub sami postanawiają pomóc i coś wystawić. Na Jillion znaleźć można wszystko: od książek z podpisami i robione ręcznie lalki po lekcje jeździectwa czy sesję u tatuatora.
Adam Kudybiński jest odpowiedzialny za techniczną stronę całego przedsięwzięcia. Nad projektem pracował jednak po godzinach, bo w odróżnieniu od Edyty i Tomka, jako ojciec dwóch małych chłopców, nie mógł pozwolić sobie na rzucenie etatu.
Pierwsze projekty
Pierwsza zbiórka na Jillion pomagała Oli Cieślak w sfinansowaniu jej spektaklu teatralnego „Tit Anik”. – Sama wystawiłam na aukcji przygotowany przeze mnie lunch – opowiada Kotowicz. – Opisałam z czego dokładnie będzie się składał. Ktoś wylicytował go za aż 120 złotych. Moi znajomi dowiedzieli się w ten sposób, że ktoś potrzebuje pomocy i sami coś zaoferowali. Nagle okazuje się, że nawet dżem można sprzedać za 80 złotych, jeśli pieniądze zostaną przekazane na szczytny cel – dodaje.
Sprawy na Jillion można wspierać właśnie na dwa sposoby: licytując wystawione przedmioty i usługi lub samemu wystawiając je na aukcję. – Nie każdy może przeznaczyć pieniądze na pomoc, ale poświęcenie kilku godzin swojej pracy lub czegoś ze swojej kolekcji może wygenerować nawet paręset złotych – mówi Kotowicz. Obecnie na Jillion trwają dwie zbiórki. Pierwsza dla Karoliny Walecznej, która walczy z rakiem, a druga na rzecz Ukraińskiego Świata, platformy pomocy dla uchodźców ze wschodu. Aktualnie cała kwota przekazywana jest na rzecz projektu, ale z czasem założyciele serwisu chcą wprowadzić prowizję od zebranej na dany projekt kwoty, by zacząć się z niego utrzymywać i móc rozwijać Jillion.
Projekty mogą trwać od 1 do 3 miesięcy, a każda wystawiona aukcja trwa tydzień, ale po zakończeniu, jeśli nie pojawił się kupiec można ją powtórzyć. – Normalnie w crowdfundingu jest tak, że robisz do zbiórki kampanię marketingową. Tworzysz chwytliwą historyjkę i albo publika załapię ją w pierwszych dniach, albo nie i nie uda ci się już ruszyć z kampanią. W Jillion zasięg rośnie organicznie, jest zupełnie inna dynamika – mówi Kotowicz.
Platforma to również świetne narzędzie do poznawania nowych ludzi. Poznają się zarówno osóby, które coś kupiły z osobami, które dane rzeczy i usługi wystawiły na aukcji, jak i same osoby pomagające. – Niedawno spotkaliśmy się dużą grupą wspierających na spektaklu „Tit Anika”. Umówiliśmy się nawet na kolejne spotkanie – mówi Kotowicz. Dodaje również, że ruszając na kolejne rynki będę pewnie posługiwać się terminem „collaborative funding”, na które wpadł ich znajomy. Między innymi kolaboracja i budowanie więzi ma wyróżniać Jillion od innych serwisów finansowania społecznościowego.
Dużo crowdfundingowych kampanii charytatywnych straszy zdjęciami. Wiele osób nie przepada za takim szantażem emocjonalnym. Nie mówię koniecznie, że to jest złe, ale chodzi w nich często o to, by jak najszybciej skruszyć serca odbiorców. Inaczej nie dostaniesz pieniędzy. Jeśli ktoś ma tylko chore ucho, to nie wydaje się to tak dramatyczne. Trzeba jednak pamiętać, że dla tego dziecka to chore ucho jest właśnie codziennym dramatem.
Edyta Kotowicz
Mam nadzieję, że z czasem ludzie zaczną korzystać z Jillion jak z normalnego sklepu. Będą mogli za jednym razem kupić coś dla siebie i mieć świadomość, że pomagają w ten sposób innym.