Czasem pomysł na biznes jest wynikiem starannie ułożonego planu. Są jednak takie sytuacje i przypadki, kiedy o powodzeniu przedsięwzięcia, wynikach firmy, czy po prostu samym powstaniu przedsiębiorstwa zadecydował zwykły przypadek. Tak było w przypadku pewnej firmy w Japonii, która z kryzysu wyszła tylko dzięki... kotu.
Ktoś mógłby powiedzieć, że to sytuacja jedna na milion, jednak poniższe przykłady udowadniają, że działania biznesowe, które powstają czasem przy okazji, w sposób nie zawsze idealnie zaplanowany, są częstsze niż nam się wydaje.
Tama – kot dróżnik
Najbardziej niezwykły tego typu przypadek to chyba japońska kotka o imieniu Tama. Była ona najpopularniejszym kotem w Japonii, zmarła kilka dni temu, a na jej pogrzeb przyszło ponad 3 tysiące osób.
Była ona zawiadowcą stacji kolejowej, a nawet wiceprezesem całej firmy przewozowej Wakayama Electric Railway. Ktoś mógłby powiedzieć, że takie rzeczy to tylko w Japonii, ale kolejarze doskonale wiedzieli, co robili. Jej obecność nie tylko uratowała stację kolejową przed zamknięciem, ale tylko w pierwszym roku jej pracy przyniosła lokalnemu biznesowi zysk w wysokości 1,1 mld jenów (na dziś ok. 9 mln dolarów). Z czasem wynik ten rósł, a pod kota poczyniono nawet pewne inwestycje.
Tama była zwykłym bezdomnym kotem, żyjącym nieopodal stacji Kishi, który czasem był karmiony przez pasażerów. Stacja prawie została zamknięta w 2004 r. z powodów finansowych, ale pozostała w użyciu po protestach mieszkańców. W tym samym czasie Toshiko Koyama – właściciel małego sklepiku, przygarnął kotkę, która witała się z pasażerami czekającymi na pociąg. Dwa lata później zarząd kolei zdecydował się na zwolnienie pracowników na nierentownej linii. Zarządcą oficjalnie został Koyama, a wraz z nim na stacji była Tama.
Rok później kotka została pełnymi honorami ogłoszona zarządcą stacji. Doszło do tego, ponieważ stałą się poważną atrakcją turystyczną. Przed jej przybyciem dziewięciomilowe połączenie przynosiło straty rzędu 500 mln jenów rocznie, a w pewnym momencie na trasie jeździło tylko 5 tys. pasażerów. Jednak przyjazny kot zdobywał coraz większą popularność.
Jej obecność spowodowała wzrost pasażerów o 17 proc. i 10 proc. zysk w porównaniu do poprzednich lat. Dlatego już w 2008 r. dostała kolejny awans, tym razem na super zarządcę stacji.
Kotka miała swoje własne biuro, przerobione ze starej budki zwiadowcy, pensję i oficjalny mundurek, w którym często się przechadzała po stacji.
Jej popularność była na tyle duża, że w 2009 r. Wakayama Electric Railway wprowadziło na tej linii "pociąg Tamy", który wymalowany był w rysunkowe podobizny zwierzaka. Co więcej, w 2010 r. przebudowano stację Kishi w taki sposób, by przypominała koci pyszczek. W międzyczasie powstały m.in. sklepiki z pamiątkami i kawiarnia, a kotka stała się nie tylko symbolem stacji, ale także całego regionu. Jej obecność nie tylko uratowała lokalną linię przed zamknięciem, ale przyczyniła się do wzrostu turystyki w regionie. Większość przyjeżdżała tylko po to, by zobaczyć kota śpiącego w swoim biurze.
Kolarz, który stworzył obuwniczą potęgę
Dariusz Miłek jest właścicielem grupy CCC, która ma swoje salony nie tylko w Polsce, ale także w Czechach, Słowacji, Węgrzech, Rosji, Kazachstanie czy Łotwie. Człowiek, który stworzył ten gigantyczny biznes, z wykształcenia jest górnikiem, a w młodości jego pasją było kolarstwo. Z resztą był nawet zawodowcem w tej dziedzinie, ale odszedł od niej z powodu kłopotów zdrowotnych.
Pierwsze doświadczenia w biznesie zdobywał inwestując dewizy wygrane podczas zawodów w towar, którego brakowało w Polsce. Kupował i sprzedawał z zyskiem wszystko, co się dało. Jak wielu Polaków podczas przemian ustrojowych, handlował na lokalnym bazarze. W Lubinie można było od przyszłego miliardera kupić towar z łóżka polowego. Tutaj pojawiają się dwie wersje tego jak zaczął handlować butami, o których początkowo w ogóle nie myślał.
Pierwsza głosi, że pewnego dnia obok niego stanął handlarz butami, który pochwalił się ile zarabia na sprzedaży. Miłek miał na drugi dzień udać się do hurtowni i przekonać się na własnej skórze, że jest to żyła złota. Według drugiej wersji jeden z jego ówczesnych kontrahentów nie mógł spłacić swojego zobowiązania wobec niego gotówką, więc zaproponował uregulowanie należności towarem, którym były buty. Tutaj obydwie historie mają wspólny punkt - w tamtych czasach był to towar bardzo pożądany i sprzedawał się jak ciepłe bułeczki. Niezależnie od tego, która z tych wersji jest prawdziwa, to jedno zdarzenie spowodowało, że Miłek już na stałe zajął się branżą obuwniczą, a dzisiaj jest jednym z jej potentatów.
Dwaj bracia stworzyli sieć supermarketów
Jest rok 1990. Piotr Woś pracuje nad dyplomem z budownictwa i jest kierownikiem robót, jego młodszy o 6 lat brat jest kucharzem w poznańskim hotelu Merkury. Ich matka Eleonora Woś, zatrudniona w spółdzielni mieszkaniowej, mówi im o licytacji lokalu pod sklep w centrum stolicy Wielkopolski.
Bracia zebrali wszystkie oszczędności, jakimi dysponowali, rozbili fundusz na malucha, zaciągnęli kredyt w banku i wygrali licytację. Nie mieli od razu wielkich planów na podbój rynku, jednak po sukcesie pierwszego sklepu, który osiągnęli dzięki ciężkie pracy, już po roku udało im się otworzyć kolejny sklep o powierzchni 300 m.kw.
W tym okresie zdarzało im się nawet nocować w sklepie. Od początku stawiali na jakość i szeroki asortyment - w ich sklepach można było kupić towary z Niemiec. Niebanalną kwestią była też kwestia obsługi, bracia Woś przyjmowali do pracy często młode i niedoświadczone osoby, które łatwiej było wyszkolić, bo nie były skażone PRL-owskim podejściem do klienta. Z tym podejściem i konsekwencją udało im się zawojować polski rynek siecią Piotr i Paweł.
AGH z kontraktem nie dałoby rady
Comarch to jedna z największych polskich spółek informatycznych. Przy czym jej założyciel Janusz Filipiak nie planował w ogóle jej założenia. Przyjechał z rodzinnej Bydgoszczy do Krakowa z zamiarem studiowania fizyki. Dziekan AGH skierował go na elektrotechnikę, na której brakowało studentów.
Janusz Filipiak studia magisterskie ukończył w 1976 r., a następnie uzyskiwał stopnie naukowe doktora i doktora habilitowanego. W 1991 r. otrzymał tytuł profesora nauk technicznych. W czasie swojej kariery pracował m.in. w paryskich centralnych laboratoriach badawczych France Télécom. Kiedy w 1993 r. wrócił do Polski, Telekomunikacja Polska zleciła AGH wykonanie systemu informatycznego. Ówczesny rektor uczelni wiedział, że nie ma ona możliwości jego zrealizowania i zaproponował Filipiakowi przejęcie kontraktu.
Profesor podjął się wyzwania, był zresztą wtedy największym autorytetem naukowym w branży. Wydzierżawił od AGH małą pracownię i założył firmę, w której zatrudnił początkowo czterech swoich studentów, którzy mieli wcześniej do czynienia z zleceniami TP SA. Firma ta bowiem często zwracała się do AGH z prośbą o konsultację w technicznych sprawach. To jedno zlecenie dało początek całej firmie, która po dwudziestu latach działalności ma przychody na poziomie 939 milionów złotych i zyski w wysokości 30,8 milionów złotych.
Budowlańcy odkryli kleje do glazury
Atlas to polski producent materiałów chemii budowlanej, największa polska firma w swojej branży. Jednak założyciele firmy nie zaczynali działalności z myślą o tej gałęzi przemysłu. W latach 80. XX wieku w Łodzi trzech przyjaciół inżynierów: architekt Andrzej Walczak, budowlaniec Grzegorz Grzelak i elektryk Stanisław Ciupiński założyli firmę budowlano-montażową. Mówiąc wprost, remontowali mieszkania, szczególnie łazienki. Panowie oferowali ciekawe projekty oraz solidne wykonanie.
Do tego momentu wszyscy się zgadzają, jednak często opowiadają inną historię tego, co dało im pomysł, który był podwaliną dzisiejszego Atlasu. Przy okazji pozostali nie zaprzeczają, więc kto wie, może obydwie wersje są jednocześnie prawdziwe?
Pierwsza głosi, że jeden z glazurników przystępując do pracy rzucił, że na zachodzie glazurę kładzie się na klej, a nie zaprawę cementową - co było dosyć uciążliwym zajęciem. To miało dać inspirację do poszukiwań podobnego rozwiązania.
W drugiej, równie popularnej wersji, mówi się o tym, że jeden z ich bogatych klientów sprowadził zza granicy worki z klejem. W tej wersji otworzyli worki i stwierdzili, że to cement, piasek i jakaś chemia. Tylko jaka? Z pomocą przyszedł prof. Piotr Klemma, szef Katedry Fizyki Budowli i Materiałów Budowlanych Politechniki Łódzkiej, który z czasem stał się ich wspólnikiem i czwartym panem prezesem. Po kilkunastu tygodniach mieli gotową recepturę. Postanowili wtedy rozpocząć produkcję, na początku metodą chałupniczą w pożyczonej betoniarce.
Z początkami Atlasu wiąże się jeszcze jeden zabawny aspekt. Lata 90. to były czasy, kiedy wszystko, co z importu było lepsze, zwłaszcza z Niemiec. Wtedy Walczak wymyślił, by worki z klejem miały napisy po niemiecku, jedynie na wszelki wypadek zostawili informację "Hergestellt in Polen" (wyprodukowano w Polsce). Przeszło bez problemów.
Niedoszła lekarka, która produkuje pończochy
Adrian Fabryka Rajstop powstała w 1984 r., nazwa firmy pochodzi od imienia syna właścicielki - Małgorzaty Rosołowskiej-Pomorskiej. Obecnie to druga co do wielkości fabryka rajstop w Polsce. Zakład produkcyjny zlokalizowany jest w Zgierzu i produkuje miesięcznie ponad milion par.
Produkty tej firmy trafiają nie tylko na nasz rodzimy rynek, ale także między innymi do Wielkiej Brytanii, Francji, Rosji czy Japonii. Niektórzy przez ich reklamy, w których pojawiały się nietypowe modelki, porównują Adriana do włoskiej firmy Benneton.
Pani Małgorzata miała jednak zupełnie inne plany zawodowe. Chciała zostać lekarzem, uczyła się w klasie biologiczno-chemicznej, jednak przed maturą zmieniła zdanie po rozmowie z kuzynem chirurgiem, który twierdził, że to bardzo ciężki zawód. Zwłaszcza dla kobiet. Rosołowska-Pomorska rozpoczęła więc studia ekonomii. Jak przyznała w rozmowie z magazynem "Wysokie Obcasy" uczyła się dużo dziwnych rzeczy, które do niczego jej się nie przydały.
Jeszcze na studiach, by zarobić na utrzymanie, po nocach na maszynie do automatycznej produkcji rajstop przędła pończochy. Po skończeniu ekonomii chciała otworzyć zakład dziewiarski, żeby to zrobić musiała przejść specjalny kurs organizowany przez łódzką spółdzielnię inwalidów. Uzbierała pieniądze na małą maszynę dziewiarską, która do dziś stoi w korytarzu firmy, jako pamiątka początków wielkiego biznesu.