Marta ma schizofrenię, Jarek jest lekomanem i alkoholikiem, u Justyny rozpoznano cyklofrenię, a Grażyna walczy z bulimią i nerwicą natręctw. Ich choroby i psychiczne zaburzenia choć sprawiają, że nierzadko życie wydaje się im nieznośne, to nie przekreśliły jednak ich szans na aktywność zawodową. Wszyscy pracują na pełnych etatach i nie są inaczej traktowani, niż inni pracownicy w firmie. Jak to możliwe?
Marta – 27 lat, edytor w dużym wydawnictwie
Któregoś dnia po prostu nagle wyszła pracy. Na biurku zostawiła porozrzucane papiery i włączony komputer. Na krześle wisiała torebka, a w szafie płaszcz. Była wiosna. Temperatura na zewnątrz 13, 14 stopni. Idąc nie zamarzniesz, ale i ciepło też nie jest. Początkowo na to zniknięcie nikt nie zwrócił uwagi. Biuro duże, każdy ma swoje zajęcia, wielu pracuje zadaniowo, nie ma potrzeby nikogo kontrolować co do minuty. Jeśli ktoś się zastanawiał, to raczej pomyślał, że wyszła na obiad, może ma jakieś spotkanie w pobliżu, może zebranie.
Przyszedł, poszedł, wróci później. Tak naprawdę jej zniknięcie zauważyła dopiero sekretarka, która zwykle ostatnia opuszczała biuro. Zauważyła, nawet wykonała telefon do Marty, ale gdy się okazało, że dźwięk komórki dochodzi spod papierów na biurku, pomyślała to, co inni - gdzieś z kimś się zasiedziała w biurowcu i widocznie się jej zeszło. Dlatego nie przejmując się zbytnio, zamknęła tylko sekretariat i wyszła do domu. Dopiero rano, poczuła, że coś się stało. Przyszła do pracy, a w pokoju Marty nic się nie zmieniło. Komputer w hibernacji, torebka, płaszcz...
– Nie wiedziałam nawet do kogo dzwonić, bo przecież Marta mieszkała sama – opowiada. – Wiem to, bo kiedyś jak rozliczała PIT, to coś takiego wspomniała. W sumie jednak mało o sobie mówiła, raczej trzymała się na uboczu, z nosem w papierach. A teraz zniknęła i pies z kulawą nogą się tym nie przejmie. Trzeba było zgłosić sprawę policji.
Tak też się stało. Trzeciego dnia, w wydawnictwie pojawił się ktoś z komendy i podpytywał pracowników, licząc na jakiś trop, ale wiele się nie dowiedział. Bo choć Marta w firmie pracowała już od 4 lat, z nikim się raczej nie przyjaźniła. Wiedziano, że jest, czym się w firmie zajmuje, że wykonuje dobrze swoją pracę i że nikt nie ma do niej żadnych zastrzeżeń.
Policjanci sprawdzili czy nie ma jej w domu. Nie było. Sprawa stanęła w miejscu. Piątego dnia rano, Marta nagle się pojawiła. Cała brudna, rozczochrana, blada jak ściana. Nie było z nią kontaktu, tylko coś mamrotała pod nosem. Szef jak ją zobaczył od razu kazał wezwać karetkę. Trafiła na Sobieskiego do Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Rozpoznanie – schizofrenia.
Jarek – 47 lat, prawnik w dużej korporacji
Sam nie wie jak wiele razy udawało mu się przyjść do pracy na mega kacu i nawet nikt nie zauważył. W sumie to wcale nie takie trudne, wystarczy wiedzieć co zażyć, by szybko postawić się na nogi, a on nie miał z tym problemu. Znajomi koledzy-lekarze, przepisywali mu co chciał, w zamian on służył im poradą prawną, gdy tego potrzebowali. On zresztą nie wydziwiał, zwykle chciał tylko jednego Xanaxu, najlepiej w ilościach hurtowych.
Nie pamięta, kiedy zaczął popijać go alkoholem, dla lepszego efektu. A może to było wtedy, gdy oszczędzał na dawkach, bo Mateusz z Darkiem wyjechali na wakacje, a on wcześniej nie pomyślał o recepcie. Tak, to chyba wtedy.
Zamiast kilku tabletek, szklaneczka whisky lub dwie. Z czasem pół litra na wieczór przestało wystarczać. Rano budził się nieprzytomny, z bólem głowy rozsadzającym czaszkę i rewolucją w żołądku. Ręce trzęsły mu się tak, że nie mógł utrzymać w ręce szklanki z wodą. Zanim się napił, połowę wylał. Zaczął jeździć komunikacją miejską, bo w tym stanie za kółko by nie wsiadł. Dobre przynajmniej to.
Ale za to ile musiał się nakłamać w robocie. Czasem zdarzało mu się przecież do niej nie dotrzeć. Ledwo docierał do WC, a co dopiero do biura. Bardzo pilnował tego, by jednak w pracy stawiać się spionizowanym. Czysta koszula, krawat, garnitur. Pierwszy alarm powinien usłyszeć, jak odpuścił sobie prasowanie i zaczął wyglądać jak lump. Drugi, jak szuflada z ciuchami Moniki pewnego dnia opustoszała. A, niech idzie, co mu tam. Mimo to nic nie widział, nie chciał.
Owszem, podejrzewał, że chyba się zagalopował, bo chyba nikt z pełna rozumu nie budzi się w nocy zlany potem i odpędzający się od węży. Były wszędzie. Obłaziły go, gapiły się na niego. Z wrzaskiem wybiegł z domu, prawie nago, w środku zimy. Sąsiedzi wezwali policję, bo darł się i darł. Trafił na Kolską. Detoks. Gdy doszedł do siebie, lekarze z Kolskiej zaproponowali mu odwyk, ale ich wyśmiał. Przecież nic mu nie jest. Nie jest żadnym alkoholikiem i wyprasza sobie takie porównania. W ciągu dwóch następnych lat trafi tam jeszcze dwa razy i raz na izbę wytrzeźwień. W końcu osiągnie swoje dno i przyjdzie na spotkanie z klientem kompletnie zalany. To wtedy usłyszy w pracy ultimatum.
Justyna – 28 lat, handlowiec
350 proc. – to najlepszy sprzedażowy, miesięczny wynik Justyny. Widać, że praca w hurtowni komputerowej sprawia jej satysfakcję, zresztą pokazują to jej wyniki. Jest dobra, naprawdę. Potrafi gadać z klientem, potrafi doradzić. Ma łeb jak sklep, nie jeden chłopak nie ma takiej wiedzy technicznej jak ona, a mówi się, że sprawy techniczne to męska domena. No i ma pięćset pomysłów na minutę, jak zwiększyć przestrzeń magazynową, do kogo warto uderzyć z ofertą, skąd na jutro wytrzasnąć część, na którą musiałbym czekać 30 dni, aż przypłynie z Chin. Dziewczyna dynamit.
Dzisiaj Justyna jest do niczego. Nic nie potrafi załatwić, wszystko kwituje słowem: „bez sensu”. Zero umiejętności pracy zespołowej, gdzie z taką osobowością wypuścić ją do klienta? Ani be, ani me. Przecież ona tylko siedzi i prawie się nie odzywa. Każesz jej konkretnie coś zrobić, to zrobi, ale tak żeby sama z siebie? Niby mówi, że zależy jej na pracy, ale jakoś tego nie widać. Franek, jej szef, z którym rozmawiam, wskazuje, że Justyna przyszła do niego od kolegi, Zbyszka - ale lepiej by było, gdyby tamten ją zatrudnił, bo są z nią tylko problemy.
Grażyna – 39 lat, farmaceutka
– Teraz już nie jest tak źle – opowiada Grażyna. – Ale bywało tak, że 2 godziny spóźniałam się do pracy, bo potrafiłam 10 razy wracać do domu, żeby się upewnić, że zakręciłam gaz, a jak nie gaz to wodę w łazience albo czy zamknęłam okna, bo przecież ma być burza i na pewno powyrywa, a światło w aucie? Bo przecież jak nie wyłączyłam to rozładują się akumulatory, a woda zaleje sąsiada, a gaz wybuchnie, itp., itd.
Do natręctw Grażyna musi jeszcze dołączyć bulimię – inny rodzaj natręctwa, który wyniszcza organizm i miażdży psychicznie. – Człowiek nabiera do siebie obrzydzenia, bo przecież nie radzisz sobie z tak prostą rzeczą jak jedzenie – mówi.
– I cały czas o tym myślisz, cały czas, non stop. Jedzenie nawet śni Ci się po nocach. Czasami wyrzuty sumienia, że znów nie udało Ci się zapanować nad obżarstwem są tak silne, że zaczynasz znów się napychać, by zajeść i stłumić te cholerne, nękające Cię emocje - wyjaśnia w rozmowie z INN Poland.
Grażyna przepracowała w jednej aptece 10 lat, borykając się ze swoimi psychicznymi problemami. Zarówno nerwica natręctw, jak i zaburzenia odżywiania sprawiały, że w pracy dawała plamę, głównie z powodu nieobecności czy spóźnień, które jej się co i raz zdarzały, ale z czasem także i z powodu obsługi klienta.
Święty i miłosierny...
Kto zatrudniłby takich ludzi? Komu potrzebni pracownicy z takimi problemami? Po co ich trzymać, skoro z pewnością i to bez większego problemu można ich wymienić na lepszy model? W końcu jak mówią, nie ma ludzi nie zastąpionych, a takich jak oni zwłaszcza. Z resztą oni sami twierdzą przecież, że trzeba być aniołem lub Matką Teresą, żeby na miejscu szefów od razu nie pozbyć się takiego pracownika.
Koledzy Marty z pracy twierdzą jednak, że ich szef nie jest aniołem, raczej diabłem wcielonym. Ale Marty nie zwolnił w ogóle traktuje ją tak samo jak każdego innego pracownika, a o incydencie ze zniknięciem słowem nigdy nie wspomniał, nie wypomniał.
Jedni twierdzą złośliwie, że swój swego zrozumie, czytaj: wariat wariata, ale asystentka szefa (prezesa), choć sama daleka jest od peanów na jego cześć, bo nie raz zaszedł jej za skórę i posłał mowę, która poszła jej w pięty, to jednak uważa, że jest w nim kawał porządnego człowieka. Trudny, ale sprawiedliwy.
Pełen zaufania...
– To czego się nauczyłem na odwyku, to: „nigdy nie ufaj i nie wierz alkoholikowi” – opowiada z kolei Jarek. – Będzie Ci obiecywał niestworzone rzeczy, żebyś mu tylko uwierzył, po czym odwróci się na pięcie i zrobi zupełnie co innego, o ile to coś da mu dostęp do używki - wspomina.
Przez tydzień od incydentu w firmie, z której go tamtego dnia uprzejmie wyproszono, pił do upadłego. W końcu i tak uważał, że już do firmy nie wróci. Tym bardziej tak uważał im bardziej trzeźwiał, więc tym bardziej wytrzeźwieć nie chciał. Ale w końcu organizm skapitulował. Leki i alkohol w dawce ekstremalnej zaprowadziły go prawie na tamten świat. O stanie, w jakim znalazła go siostra, woli nie rozmawiać. Tym razem zapłacił za prywatny detoks w domu. Do firmy poszedł właściwie tylko po to, by zabrać swoje rzeczy i przeprosić.
– Nie przypominam sobie, żebym podpisywał Twoje wypowiedzenie – usłyszał od szefa. – Niemniej z chęcią to zrobię i to jeszcze dziś, jeśli nie usłyszę, że udajesz się na odwyk. Jutro chcę widzieć dokumenty ze szpitala w tej sprawie, a potem co tydzień masz mi przynosić zaświadczenie od terapeutów, że kontynuujesz leczenie. Jak Ci to odpowiada to nie widzę powodu, by cokolwiek dziś podpisywać – mówił przełożony Jarka.
Nasz rozmówca dostosował się do warunków szefa. Zyskał na tym podwójnie, bo nie dość, że utrzymał posadę, to jeszcze zaczął się leczyć.
Wyrozumiały i troskliwy...
– Wcale nie jestem wyrozumiały – mówi z kolei szef Justyny. – Chciałem ją wyrzucić już pierwszego dnia, a po tygodniu byłem tak wściekły na Zbyszka, że mi wcisnął tę dziewuchę, że przez telefon ciskałem na niego gromy i przekleństwa. On się zarzekał, że w życiu nikogo „lewego” by mi nie polecił, więc kazałem mu do siebie przyjechać, żeby na własne oczy zobaczył jak pracuje ten „skarb”, który przyjąłem z jego rekomendacji – wspomina.
Zbyszek, z którym Franek zna się od podstawówki i uważa go za swojego najlepszego przyjaciela, był zszokowany widokiem Justyny. Niby ta sama dziewczyna, a jednak kompletnie inna. Z tej żywiołowej, miłej i zaradnej kobiety, nie zostało dosłownie nic, co by w jakikolwiek sposób ją przypominało. Szybko postawił diagnozę: coś musiało się stać. Depresja? Zbyszek przypomniał, że ma wyniki sprzedażowe Justyny - których nikt wtedy nie był w stanie przebić.
Obaj zaczęli drążyć. Od rodziców Justyny nie dowiedzieli się nic. Według nich z córką jest wszystko ok. Dopiero jej siostra ich oświeciła. – Nie mieliśmy pojęcia, co to jest cyklofrenia – wspomina dzisiaj Zbyszek. – Trochę nam o tym opowiedziała Martyna, siostra Justyny, a trochę sami na własną rękę poczytaliśmy. Prowadzimy z Frankiem małe firmy, przyzwyczajamy się do pracowników i nie traktujemy ich jak przedmioty, które można w każdej chwili wymienić na lepszy model, zresztą to wcale nie takie proste, bo tych lepszych, uczciwych i chętnych do pracy wcale nie jest znów tak wielu – podkreśla.
Franek przyznaje: – Ja bym ją wyrzucił, ale Zbyszek się uparł. To on widział Justynę w fazie manii i widział co potrafi osiągnąć, ja znałem ją tylko z tej gorszej strony, więc entuzjazmem nie tryskałem. Wiedząc do czego jest zdolna, postanowił o nią zawalczyć.
Zbyszek znalazł Justynie psychiatrę i o dziwo dla wszystkich, włącznie z siostrą Justyny, udało mu się namówić dziewczynę na wizytę u niego. Badania i analiza historii choroby skłoniły lekarzy do zaproponowania Justynie elektrowstrząsów - dzięki nim miała się ustabilizować, nie mieć skoków manii i depresji.
Zmęczona i zrezygnowana wszystkim Justyna, chyba raczej doszedłszy do wniosku, że nie ma nic do stracenia, bo gorzej już chyba być nie może, zgodziła się na zabieg, a właściwie serię zabiegów.
Pomogły. – Nie jest już tą Justyną, którą poznałem i która wyrabiała 350 proc. normy, zjednując sobie niemal każdego klienta, który tylko pojawił się na horyzoncie – mówi Zbyszek. – Ale jest stabilna i bardzo dobrze sobie radzi. Franek też jest zadowolony. Zresztą częściej teraz Just pracuje u niego, niż u mnie, a obaj jej potrzebujemy.
Cierpliwa i litościwa...
Raczej chłodna i zasadnicza. Przynajmniej tak właśnie postrzegała swoją szefową Grażyna. Myślała , że albo nie widzi jej potknięć albo ma je w nosie, bo dziewczyny w pracy na szczęście często ją kryły. Czasem się wściekały, gdy się spóźniała, bo dezorganizowało im to plany. Zwłaszcza po nocnych dyżurach. Niemniej nigdy nie słyszała, żeby donosiły szefowej. Potem dopiero okazało się, że donosiły i to równo, tylko ona nic nie mówiła.
Po zdarzeniu z klientem i zamknięciu się w magazynie, „upadek” Grażyny był już tak jawny, że nawet bardzo chcąc się oszukiwać, trudno było uwierzyć, że wszystko jest lub będzie w porządku, jeśli radykalnie się coś nie zmieni. To szefowa tamtego dnia przyszła do niej. Kiedy nie chciała otworzyć, po 30 minutach poinformowała ją, że ma klucz i zamierza wejść. Jak powiedziała, tak zrobiła. A potem spędziła z nią w tym magazynie 3 godziny.
Oczywiście, leki konsultowała z lekarzem psychiatrą, który przyznał, że mogą być pomocne w zaburzeniach.
- Od tamtego czasu minęło już pięć lat i chyba mogę powiedzieć, że czuję się i funkcjonuję już w miarę normalnie. Zaniepokoiło mnie jednak, że zaczęłam myśleć o zmianie pracy. Choć moja szefowa stała się moją mentorką i kimś chyba najbardziej zaufanym w moim życiu, to jednak bałam się jej o tych myślach powiedzieć. Ale chcąc trzymać się zasad, które ustaliłyśmy już dawno temu, w końcu powiedziałam - opowiada Grażyna.
– I co ona na to? – pytam Grażynę.
– A ona na to: „No, na reszcie. Po 10 latach, to chyba najwyższa pora”.
Potrafiłam zawracać 20 km, żeby sprawdzić takie rzeczy i to zawracać nawet dwa czy trzy razy, prawie już spod pracy, żeby tylko mieć pewność, której i tak zresztą nigdy nie miałam, bo nawet jak sprawdziłam 10 razy tę samą rzecz, to i tak jakiś wewnętrzny lęk, niepewność, jakaś okropna, nękająca Cię trwoga, dusiła Cię przez cały dzień. Te wyjścia z domu były koszmarem. To, że mnie nie zwolnili, to cud.
Grażyna, farmaceutka
Raz przetrzymałam klienta 20 minut przy okienku wydając mu 2 leki, bo musiałam wszystko sprawdzić 20 razy. A kiedy już odszedł z ulgą od kasy, jeszcze złapałam go w drzwiach z argumentacją, że znów muszę sprawdzić czy wszystko się zgadza. Po czym zamknęłam się w magazynie i ze wstydu przed szefową i całym światem nie chciałam stamtąd wyjść. Taki pracownik to męka. Trzeba być świętą, żeby z kimś takim pracować lub w ogóle chcieć z nim przebywać w jednym pomieszczeniu. Masakra. Ale po tamtym zdarzeniu poszłam na terapię i naprawdę wzięłam się za siebie. Dzięki temu dziś mogę powiedzieć, że jakoś da się ze mną żyć.
Jarek, prawnik
Nie wiem skąd mój szef to wiedział, ale tamtego dnia, gdy przyszedłem nachlany do pracy, w ogóle nie zamierzał ze mną o niczym dyskutować i niczego wysłuchiwać. Zresztą to też dobrze, bo z pijanym nie należy gadać i czegokolwiek ustalać. Tak naprawdę więc to ultimatum usłyszałem wtedy, gdy wróciłem do pracy w miarę trzeźwy, czyli po mniej więcej tygodniu.
Jarek, prawnik
Przynoszenie co tydzień zaświadczeń o kontynuacji odwyku było trochę upokarzające, trochę żenujące. Ale czy nie bardziej się zbłaźniłem przychodząc do pracy pijany? Poza tym dobrze mi to zrobiło. Bo żeby wyjść z nałogu trzeba spokornieć, zaakceptować swoją słabość, a co tydzień wciąż mi o tej słabości i potrzebie pokory przypominano. W sumie jestem więc wdzięczny za to wszystko, co się wydarzyło. A szefowi także, za to, że nie miał do mnie w kwestii nałogu za grosz zaufania.
Franek, przedsiębiorca, zatrudnia kobietę z cyklofrenią
W sumie to jej choroba, dała nam samym wiele do myślenia. Zbyszek stanął na wysokości zadania, ja zawiodłem. Ale na szczęście potrafię wyciągać wnioski i uczyć się na błędach. W sumie więc dobrze, że stało się tak, a nie inaczej i chyba wszyscy na tym skorzystaliśmy, z Justyną włącznie.
Grażyna, farmaceutka
Szefowa pytała, a ja odpowiadałam. Wyrzuciłam z siebie wszystko, co do tej pory tak pieczołowicie starałam się ukryć przed całym światem. Co ciekawe, Maria wcale nie była tym, co usłyszała, zaskoczona. Jak zwykle słuchała, a jeśli już coś mówiła, to krótko i konkretnie. To ona podsunęła mi nazwę leków, które ostatecznie pozwoliły mi zapanować nad bulimią i to po 17 latach nieprzerwanej walki. Zmniejszyły też i inne natręctwa, choć dodatkowo by sobie z nimi poradzić ostatecznie zdecydowałam się na terapię.