
Marta ma schizofrenię, Jarek jest lekomanem i alkoholikiem, u Justyny rozpoznano cyklofrenię, a Grażyna walczy z bulimią i nerwicą natręctw. Ich choroby i psychiczne zaburzenia choć sprawiają, że nierzadko życie wydaje się im nieznośne, to nie przekreśliły jednak ich szans na aktywność zawodową. Wszyscy pracują na pełnych etatach i nie są inaczej traktowani, niż inni pracownicy w firmie. Jak to możliwe?
Któregoś dnia po prostu nagle wyszła pracy. Na biurku zostawiła porozrzucane papiery i włączony komputer. Na krześle wisiała torebka, a w szafie płaszcz. Była wiosna. Temperatura na zewnątrz 13, 14 stopni. Idąc nie zamarzniesz, ale i ciepło też nie jest. Początkowo na to zniknięcie nikt nie zwrócił uwagi. Biuro duże, każdy ma swoje zajęcia, wielu pracuje zadaniowo, nie ma potrzeby nikogo kontrolować co do minuty. Jeśli ktoś się zastanawiał, to raczej pomyślał, że wyszła na obiad, może ma jakieś spotkanie w pobliżu, może zebranie.
Sam nie wie jak wiele razy udawało mu się przyjść do pracy na mega kacu i nawet nikt nie zauważył. W sumie to wcale nie takie trudne, wystarczy wiedzieć co zażyć, by szybko postawić się na nogi, a on nie miał z tym problemu. Znajomi koledzy-lekarze, przepisywali mu co chciał, w zamian on służył im poradą prawną, gdy tego potrzebowali. On zresztą nie wydziwiał, zwykle chciał tylko jednego Xanaxu, najlepiej w ilościach hurtowych.
350 proc. – to najlepszy sprzedażowy, miesięczny wynik Justyny. Widać, że praca w hurtowni komputerowej sprawia jej satysfakcję, zresztą pokazują to jej wyniki. Jest dobra, naprawdę. Potrafi gadać z klientem, potrafi doradzić. Ma łeb jak sklep, nie jeden chłopak nie ma takiej wiedzy technicznej jak ona, a mówi się, że sprawy techniczne to męska domena. No i ma pięćset pomysłów na minutę, jak zwiększyć przestrzeń magazynową, do kogo warto uderzyć z ofertą, skąd na jutro wytrzasnąć część, na którą musiałbym czekać 30 dni, aż przypłynie z Chin. Dziewczyna dynamit.
– Teraz już nie jest tak źle – opowiada Grażyna. – Ale bywało tak, że 2 godziny spóźniałam się do pracy, bo potrafiłam 10 razy wracać do domu, żeby się upewnić, że zakręciłam gaz, a jak nie gaz to wodę w łazience albo czy zamknęłam okna, bo przecież ma być burza i na pewno powyrywa, a światło w aucie? Bo przecież jak nie wyłączyłam to rozładują się akumulatory, a woda zaleje sąsiada, a gaz wybuchnie, itp., itd.
Potrafiłam zawracać 20 km, żeby sprawdzić takie rzeczy i to zawracać nawet dwa czy trzy razy, prawie już spod pracy, żeby tylko mieć pewność, której i tak zresztą nigdy nie miałam, bo nawet jak sprawdziłam 10 razy tę samą rzecz, to i tak jakiś wewnętrzny lęk, niepewność, jakaś okropna, nękająca Cię trwoga, dusiła Cię przez cały dzień. Te wyjścia z domu były koszmarem. To, że mnie nie zwolnili, to cud.
Raz przetrzymałam klienta 20 minut przy okienku wydając mu 2 leki, bo musiałam wszystko sprawdzić 20 razy. A kiedy już odszedł z ulgą od kasy, jeszcze złapałam go w drzwiach z argumentacją, że znów muszę sprawdzić czy wszystko się zgadza. Po czym zamknęłam się w magazynie i ze wstydu przed szefową i całym światem nie chciałam stamtąd wyjść. Taki pracownik to męka. Trzeba być świętą, żeby z kimś takim pracować lub w ogóle chcieć z nim przebywać w jednym pomieszczeniu. Masakra. Ale po tamtym zdarzeniu poszłam na terapię i naprawdę wzięłam się za siebie. Dzięki temu dziś mogę powiedzieć, że jakoś da się ze mną żyć.
Kto zatrudniłby takich ludzi? Komu potrzebni pracownicy z takimi problemami? Po co ich trzymać, skoro z pewnością i to bez większego problemu można ich wymienić na lepszy model? W końcu jak mówią, nie ma ludzi nie zastąpionych, a takich jak oni zwłaszcza. Z resztą oni sami twierdzą przecież, że trzeba być aniołem lub Matką Teresą, żeby na miejscu szefów od razu nie pozbyć się takiego pracownika.
– To czego się nauczyłem na odwyku, to: „nigdy nie ufaj i nie wierz alkoholikowi” – opowiada z kolei Jarek. – Będzie Ci obiecywał niestworzone rzeczy, żebyś mu tylko uwierzył, po czym odwróci się na pięcie i zrobi zupełnie co innego, o ile to coś da mu dostęp do używki - wspomina.
Nie wiem skąd mój szef to wiedział, ale tamtego dnia, gdy przyszedłem nachlany do pracy, w ogóle nie zamierzał ze mną o niczym dyskutować i niczego wysłuchiwać. Zresztą to też dobrze, bo z pijanym nie należy gadać i czegokolwiek ustalać. Tak naprawdę więc to ultimatum usłyszałem wtedy, gdy wróciłem do pracy w miarę trzeźwy, czyli po mniej więcej tygodniu.
Przynoszenie co tydzień zaświadczeń o kontynuacji odwyku było trochę upokarzające, trochę żenujące. Ale czy nie bardziej się zbłaźniłem przychodząc do pracy pijany? Poza tym dobrze mi to zrobiło. Bo żeby wyjść z nałogu trzeba spokornieć, zaakceptować swoją słabość, a co tydzień wciąż mi o tej słabości i potrzebie pokory przypominano. W sumie jestem więc wdzięczny za to wszystko, co się wydarzyło. A szefowi także, za to, że nie miał do mnie w kwestii nałogu za grosz zaufania.
– Wcale nie jestem wyrozumiały – mówi z kolei szef Justyny. – Chciałem ją wyrzucić już pierwszego dnia, a po tygodniu byłem tak wściekły na Zbyszka, że mi wcisnął tę dziewuchę, że przez telefon ciskałem na niego gromy i przekleństwa. On się zarzekał, że w życiu nikogo „lewego” by mi nie polecił, więc kazałem mu do siebie przyjechać, żeby na własne oczy zobaczył jak pracuje ten „skarb”, który przyjąłem z jego rekomendacji – wspomina.
Pomogły. – Nie jest już tą Justyną, którą poznałem i która wyrabiała 350 proc. normy, zjednując sobie niemal każdego klienta, który tylko pojawił się na horyzoncie – mówi Zbyszek. – Ale jest stabilna i bardzo dobrze sobie radzi. Franek też jest zadowolony. Zresztą częściej teraz Just pracuje u niego, niż u mnie, a obaj jej potrzebujemy.
W sumie to jej choroba, dała nam samym wiele do myślenia. Zbyszek stanął na wysokości zadania, ja zawiodłem. Ale na szczęście potrafię wyciągać wnioski i uczyć się na błędach. W sumie więc dobrze, że stało się tak, a nie inaczej i chyba wszyscy na tym skorzystaliśmy, z Justyną włącznie.
Raczej chłodna i zasadnicza. Przynajmniej tak właśnie postrzegała swoją szefową Grażyna. Myślała , że albo nie widzi jej potknięć albo ma je w nosie, bo dziewczyny w pracy na szczęście często ją kryły. Czasem się wściekały, gdy się spóźniała, bo dezorganizowało im to plany. Zwłaszcza po nocnych dyżurach. Niemniej nigdy nie słyszała, żeby donosiły szefowej. Potem dopiero okazało się, że donosiły i to równo, tylko ona nic nie mówiła.
Szefowa pytała, a ja odpowiadałam. Wyrzuciłam z siebie wszystko, co do tej pory tak pieczołowicie starałam się ukryć przed całym światem. Co ciekawe, Maria wcale nie była tym, co usłyszała, zaskoczona. Jak zwykle słuchała, a jeśli już coś mówiła, to krótko i konkretnie. To ona podsunęła mi nazwę leków, które ostatecznie pozwoliły mi zapanować nad bulimią i to po 17 latach nieprzerwanej walki. Zmniejszyły też i inne natręctwa, choć dodatkowo by sobie z nimi poradzić ostatecznie zdecydowałam się na terapię.
– A ona na to: „No, na reszcie. Po 10 latach, to chyba najwyższa pora”.
Napisz do autorki: izabela.marczak@innpoland.pl
