
Dr Łukasz Fyderek - politolog, specjalizujący się w problematyce bliskowschodniej, adiunkt w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu Uniwersytetu Jagiellońskiego.
REKLAMA
Przeczytałam wczoraj tekst Grzegorza Lindenberga „12 faktów pomocnych w dyskusji o uchodźcach”, gdzie autor porusza ważną moim zdaniem kwestię. W dużym skrócie, mówi on, że powinniśmy nie tyle otwierać się i przyjmować teraz tłumy uchodźców, ale zastanowić się, jak pomóc im zacząć funkcjonować we własnym kraju. Zapytam wprost, pana – eksperta od Bliskiego Wschodu, co pan o takiej koncepcji myśli i jak faktycznie można dziś pomóc Syryjczykom?
Dr Łukasz Fyderek: Tak, również czytałem ten tekst i trudno się z wieloma zawartymi w nim stwierdzeniami nie zgodzić. Prawdą jest, że w obecnej dyskusji o uchodźcach i w proponowanych rozwiązaniach dominują emocje, a zbyt mało bierze się pod uwagę faktów. Większość z nas chce pomóc ludziom w potrzebie, zarazem jednak nie wszyscy zdają się być świadomi, że decyzje, które w tej sprawie podejmiemy, będą mieć skutki nie przez lata czy dekady, lecz przez stulecia. Wynika to z faktu, że udzielanie azylu uchodźcom w praktyce europejskiej jest niemal równoznaczne z przyznaniem im kilka lat później obywatelstwa.
Decyzja o przyjęciu dużej, kilkudziesięciotysięcznej społeczności o odmiennej kulturze, motywowana szlachetnymi pobudkami, będzie miała konsekwencje, których nie potrafimy dziś przewidzieć. To co możemy na ten temat powiedzieć to to, że wyznawcy islamu zazwyczaj nie asymilują się w pełni w społeczeństwach europejskich, co w dużym stopniu wynika z samej natury islamu. Jest to bowiem system wierzeń, mający cechy zarówno religii, jak i ideologii politycznej, kształtującej porządek społeczny zgodnie z zasadami własnego kodeksu prawnego – szariatu. Ponadto, w islam wbudowany jest dogmat o niemożności odejścia od religii pod karą śmierci.
Reasumując: przyjmując uchodźców, przyjmujemy ich na czas niekreślony; zgadzamy się też na to, że społeczność ta nie pozwoli swoim członkom na odchodzenie od islamu. Co z kolei oznacza, że w ramach polskiego społeczeństwa zaistnieje duża grupa społeczna mającą trwale odmienną kulturę polityczną, dla której ideałem jest wspólnota arabsko-islamska z siódmego wieku. Bardzo trudno dziś przewidzieć, jakie będzie to miało skutki.
Mój znajomy działa w Syrii co najmniej od trzech lat, niosąc Syryjczykom pomoc humanitarną. Co najmniej od trzech lat z jego wpisów i filmów zamieszczanych przez niego w mediach społecznościowych można było obserwować, co się w Syrii dzieje, a mam wrażenie, że ten problem spadł na nas jak grom z jasnego nieba.
No właśnie, przecież wojna w Syrii trwa od czterech lat i pochłonęła już ponad 250 tys. ofiar. To prawda, że do masowego napływu ludności do Europy przyczynił się ostatecznie upadek państwa libijskiego, ale można było to przewidzieć. Przez cztery lata Europa patrzyła na poczynania Asada i nie robiła nic. Bezczynność przyniosła fatalne skutki. Sytuację w Syrii możemy porównać do aktu terroru: gdy mamy sytuację, w której terrorysta grozi, że zastrzeli zakładników. Co robimy, chcąc pomóc zakładnikom? Albo negocjujemy z terrorystą, albo do niego strzelamy.
W Syrii prezydent Asad wziął jako zakładników dużą część własnego narodu – w szczególności tych, pozostających na terytoriach poza kontrolą reżimu, które są regularnie obracane w perzynę przez bombardowania. Tymczasem my ani nie podjęliśmy z Asadem żadnych rozmów, ani nie chcieliśmy go unieszkodliwić. Zachód przygląda się tej wojnie z boku, nie starając się wpłynąć na nią ani na drodze negocjacji, ani militarnej. Ten brak jakiegokolwiek działania stał się jedną z przyczyn tego, że Syria jest w ruinie, a miliony ludzi zostało bez dachu nad głową.
Mówiąc to, należy pamiętać, że problemy Syrii, a szerzej całego świata arabskiego, to nie tylko skutek zaniechań bądź działań Zachodu. Główne przyczyny destabilizacji Bliskiego Wschodu wynikają z konfliktów istniejących w ramach wspólnoty arabskich sunnitów. Jednak pomimo to, że Zachód nie może rozwiązać problemów społeczności arabskich, to swoimi działaniami może uniemożliwiać wystąpienie katastrofy humanitarnej.
Pamiętajmy, że spośród wielu wojen na Bliskim Wschodzie rozgrywających się w ostatnich latach (arabsko-izraelskich, iracko-irańskiej, domowej w Algierii itd.) żadna nie wywołała takiej katastrofy humanitarnej. Działo się tak, bo walczący albo bali się reakcji Zachodu, albo nie chcieli go prowokować, czerpiąc korzyści ze współpracy z nim. Innymi słowy, stosowanie polityki „kija i marchewki” wobec walczących stron pozwalało ograniczać straty i cierpienia ludności. W Syrii tego zabrakło.
I co, i teraz wszyscy z Bliskiego Wschodu przeprowadzą się do Europy?
Pozwolenie na takie rozwiązanie to kompletna pomyłka. Państwa są obszarami terytorialnymi, które strzegą swoich granic i chronią je przed obcymi wpływami. Brak takich granic ma miejsce tylko w krajach upadłych, jak Syria właśnie lub ostatnio... Unia Europejska.
Dlaczego na to pozwalamy? My w sensie UE.
To wpływ dwóch czynników. Z jednej strony wielce humanitarnej polityki Niemiec, a z drugiej kryzysu ekonomicznego państw południa Europy: Grecji i Włoch. Z resztą Niemcy od dawna przyjmowały u siebie Syryjczyków, z przyczyn nie tyle humanitarnych, co ekonomicznych. Przed wybuchem wojny były jednak skoncentrowane na pozyskiwaniu wykwalifikowanej siły roboczej. Stąd między innymi aktualne do niedawna powiedzenie, że w Niemczech co prawda nie każdy dentysta to Syryjczyk, ale każdy Syryjczyk to dentysta.
Ta sytuacja ma też związek z dzisiejszym napływem: dla Syryjczyków Niemcy są atrakcyjne dlatego, że przez lata wykształcił się obraz tego kraju jako bogatego i przyjaznego, a także dlatego, że tam już jest syryjska społeczność. A w świecie arabskim społeczność, rodzina, klan, lud, plemię to podstawa identyfikacji. Indywidualistycznemu Europejczykowi bardzo trudno zrozumieć, jak ważne dla Arabów są szeroka rodzina czy klan.
Dlatego to nie tylko przysłowiowy „lepszy socjal”, ale też istniejące sieci migracyjne, które przyciągają uchodźców do określonych krajów. Stąd warto pamiętać, że początkowo mała społeczność migrantów powiększa się nie tylko na drodze przyrostu naturalnego, ale też przyciągania przez krewnych i rodaków.
Ale jednak Niemcy ich wszystkich nie chcą i Syryjczycy będą musieli zostać w Polsce, i co? Będziemy mieć w Polsce syryjskie wyspy, które nigdy nie zintegrują się z nami, a być może nawet będą z czasem istotnie wpływać na naszą politykę?
Owszem, tak to może wyglądać. Prawdopodobnie będą powstawać obce kulturowo wyspy i w kwestii możliwości ich integracji raczej należy być pesymistą.
Czyli będzie tak jak z Czeczenami. Gettyzacja?
Nie poradziliśmy sobie z integracją Czeczenów, choć oni są bliżsi nam językowo... można powiedzieć: łatwiejsi do zintegrowania, a mimo wszystko nie dało się uniknąć gettyzacji. Dlaczego więc uważamy, że z Syryjczykami będzie inaczej? Tworzenia wydzielonych dzielnic, zwanych gettami etnicznymi nie uniknęli nawet Francuzi czy Niemcy, którzy mają większe środki na programy integracyjne i mniejszą falę imigrantów.
Łudzenie się, że nam uda się inaczej, lepiej i stworzymy szczęśliwą multikulturową społeczność, jest mrzonką. Multikulturowość postrzegam jako pewien luksus, „sport elitarny”. Może przynosić on wiele pożytku wykształconym i zamożnym elitom, zarówno po stronie społeczności migrującej, jak i przyjmującej. Wielokulturowość niekoniecznie będzie jednak czymś pozytywnym dla zwykłych obywateli, w których inność zawsze rodziła obawy.
Im większe i trwalsze są różnice kulturowe, tym tych obaw więcej, zarówno po jednej, jak i drugiej stronie. Możemy i powinniśmy rzecz jasna prowadzić szerokie programy integracji tych społeczności, jednak - jak wspomnieliśmy - pewne różnice pomiędzy cywilizacją arabsko-islamską a europejską są nieusuwalne. Dotyczą one m.in. roli kobiety w społeczności, relacji damsko-męskich, stosunku do pracy, państwa czy prawa. To budzi obawy ludzi, którzy np. zaczynają dostrzegać, że w szkole ich dzieci normą staje się odziewanie dziewczynek w chusty.
Słuszne obawy czy raczej jak mówią niektórzy nietolerancyjność?
Musimy wyważyć naszą chęć niesienia pomocy z racjonalnym namysłem nad konsekwencjami. Choć wśród zwolenników przyjmowania dużej liczby migrantów i uchodźców pojawiają się argumenty typu: „Jak to 38 mln ludzi boi się raptem 10 czy 100 tys. muzułmanów”, sądzę jednak, że wydarzenia na zachodzie Europy powinny uczynić nas ostrożnymi. Okazuje się, że kilkaset tysięcy zwolenników radykalnej ideologii o podłożu religijnym może wysoko ograniczyć wolność milionów.
Milcząca większość nie ma nic do powiedzenia w obliczu zdeterminowanej mniejszości, jak pokazuje np. sytuacja z Holandii, gdzie milionom chrześcijańskich, ateistycznych i umiarkowanie muzułmańskich obywateli nie udało się ochronić od śmierci Theo van Gogha. Gdy natomiast zastanawiamy się nad środkami bezpieczeństwa w rodzaju dokładnej selekcji, to z całą pewnością jest to sposób na zmniejszenie prawdopodobieństwa aktów przemocy politycznej. Jednak doświadczenie pokazuje, że radykalizm zachowań często przejawia się w kolejnych pokoleniach.
Tak więc obawy naszych rodaków, że ów radykalizm objawi się w społeczności arabsko-muzułmańskiej nie są bezpodstawne. Ma to związek z pewnym przesileniem religijno-politycznym na łonie arabskiego islamu sunnickiego, promieniującym też na inne grupy wyznające islam, lecz właśnie w społeczności arabskiej najsilniej wyczuwalne.
Czyli z tego, co słyszę szykujemy sobie wyspy obcych kulturowo społeczności, które będą trudne do zintegrowania. Czy chociaż mamy szansę na to, by wciągnąć te wyspy w budowanie polskiej gospodarki? Może wiadomo już, że w jakiejś branży Syryjczycy będą dominować i ją umocnią?
Zapewne w gastronomii, co już jest jakoś widoczne w Europie i Polsce. Syryjczycy na Bliskim Wschodzie mają opinię ludzi przedsiębiorczych, więc jest szansa, że w sektorze usług będą mogli wnieść wartość dodaną. Mało prawdopodobne natomiast jest, że robotnicy syryjscy zasilą zasoby taniej siły roboczej. W krajach arabskich praca fizyczna jest odbierana jako w pewnym stopniu uwłaczająca. Próżne są też nadzieje tych osób w Polsce czy Niemczech, którzy planują zatrudniać syryjskie kobiety do opieki nad ich seniorami.
Dla większości muzułmańskich Syryjek podejmowanie pracy w cudzym domu jest kulturowo niedopuszczalne. Rozważając znaczenie arabskich migrantów dla gospodarki można sięgnąć do doświadczeń innych krajów europejskich. Obraz nie jest w pełni optymistyczny. Nawiasem mówiąc, Niemcy w swoich szacunkach dotyczących migrantów z Syrii i Iraku opierają się przede wszystkim na swoich doświadczeniach z pracownikami z Turcji. Sądzę, że duża część ich kalkulacji będzie nietrafiona, z uwagi na duże różnice kulturowe w etyce pracy Turków i Arabów.
A co z naszą innowacyjnością, z otwieraniem się na inne kultury?
Jak najbardziej, pewien odsetek ludzi z innych kultur będzie dla nas wzbogacający. Jednak, jak wspomniałem, multikulturalizm to rzecz dość elitarna. Powinniśmy, prowadząc politykę migracyjną, dokonywać selekcji pod kątem zdolności integracyjnych. Zapewne uda się wtedy wyłowić spośród arabskich przybyszów cenne talenty, w sektorze White Collar Workers, które mogą wzbogacić nas kulturowo i gospodarczo. Jednak dziś mówimy przede wszystkim o przyjmowaniu uchodźców z motywacji humanitarnej. Ponadto, wszystko wskazuje na to, że rozwiązania Komisji Europejskiej, pozbawią państwo polskie możliwości dokonywania jakiejkolwiek selekcji.
Ciekawi mnie jeszcze jedna kwestia. Dlaczego syryjskich uchodźców nie przyjmują inne bogate kraje arabskie, dlaczego oni uciekają do Europy?
Po pierwsze, kraje te nie są do tego prawnie zobligowane – nie sygnowały Konwencji Genewskiej, jak my. Po drugie, mają bardzo surowe prawo regulujące przyjazd i przebywanie na ich terytorium obcych obywateli. Prawodawstwo naftowych krajów arabskich, co prawda pozwala obcokrajowcom przyjeżdżać do pracy na 2, 3 do maksymalnie 6 lat, ale warunkiem pozwolenia na pobyt jest umowa o pracę. Jeśli jej nie mają, zobowiązani są do opuszczenia kraju w ciągu pięciu dni.
Dodatkowo pracownicy ci zazwyczaj nie mają też możliwości sprowadzania tam rodzin, o ile te nie będą także pracowały. Warto pamiętać, że krucha stabilność tych monarchii opiera się na szczególnej umowie społecznej. Zasadza się ona na tym, że obywatele dostają od emira mnóstwo pieniędzy i przywilejów, w zamian za co pozostają kompletnie pasywni politycznie. Dlatego też monarchie zatoki niezbyt chętnie przyjmują do pracy innych Arabów, którzy przyjechawszy mogliby chcieć otrzymać podobne przywileje, jak rdzenni Emiratczycy czy Saudyjczycy. To w krótkim czasie doprowadziłoby do upadku rządzących tam monarchii.
Czyli generalnie postawiono nas w sytuacji dość nieciekawej. Czy w ogóle mamy na nią jakikolwiek wpływ? Co możemy zrobić, żeby nie okazać się „nieczułymi oprawcami”, pomóc tym w potrzebie, a jednocześnie mówiąc kolokwialnie, nie wejść na minę?
Wielką sztuką jest wyważenie moralnej racji pomocy ludziom w potrzebie z racjonalnym rachunkiem zysków i strat związanych z masową migracją. Powinniśmy, po pierwsze, znacznie mocniej pomagać uchodźcom w krajach Bliskiego Wschodu i silniej zaangażować się w łagodzenie (nie rozwiązywania, a łagodzenie) konfliktu syryjskiego.
Konieczne jest przywrócenie kontroli granic zewnętrznych UE. Wreszcie, decydując się na przyjęcie u nas uchodźców, powinniśmy włożyć naprawdę bardzo wiele wysiłku i pieniędzy w pracę nad integracją.
Napisz do autorki: izabela.marczak@innpoland.pl
