1,5 tys. euro na dzień dobry. 6 tys. euro dla specjalisty. W Monachium? Nie, w Krakowie. Informatycy, jako pierwsza grupa zawodowa w Polsce, dogonili w zarobkach Zachód.
„Każdego specjalistę da się zastąpić skończoną liczbą stażystów” – powiedzonko prof. Janusza Filipiaka, prezesa i głównego akcjonariusza informatycznej firmy Comarch, narobiło mu tysiące wrogów. W ten sposób, z właściwą sobie ironią, profesor skomentował w przeszłości presję na podwyżki w branży IT. Informatycy i programiści zagotowali się oburzeni, że szef jednej z największych firm na rynku, do tego bohater listy najbogatszych Polaków, jawnie daje do zrozumienia, że nie chce płacić rynkowych stawek. Do Comarchu przylgnęła opinia, że szuka się tam taniej siły roboczej. Minęło parę lat i profesor oficjalnie wycofuje się ze swoich słów.
– Jeśli tylko uda się znaleźć dobrych ludzi, stworzę 300-400 miejsc pracy. Będziemy płacić stawki jak na Zachodzie Europy. Ponad 1,5 tys. euro dla nowo przyjętych. Już teraz w Comarchu jest ponad 300 specjalistów zarabiających 6 tys. euro miesięcznie, a nawet więcej – deklaruje Janusz Filipiak, który w świetnym nastroju podsumowywał wyniki swojej firmy za 2014 rok. – Mam z czego płacić – dodaje, prezentując slajd, z którego wynika, że zysk brutto informatycznej spółki przekroczył 150 mln zł, najwięcej w historii. Przychody (również rekordowe) przekroczyły miliard złotych.
Miliony dolarów i brak rąk do pracy
Skąd ta zmiana? Comarch właśnie rozbudowuje zagraniczną sieć sprzedaży. Już połowa przychodów pochodzi z rynków zagranicznych. Oprogramowanie polskiej firmy wspiera produkcje piwa Anheuser-Busch InBev, amerykańsko-belgijskiej korporacji właściciela takich marek jak Budweiser, Beck’s czy Leffe. Informatycy z Krakowa pracują dla stacji paliw BP, linii lotniczych, banków, zagranicznych sieci handlowych. Na polskim oprogramowaniu działa m.in słynna szwajcarska fabryka scyzoryków Victorinox.
Janusz Filipiak: – Zdobycie referencji od znanych firm kosztowało nas mnóstwo pieniędzy, pracy i czasu. Dziś, aby zdobyć dobre kontrakty na rynku IT, to nie wystarczy. Klienci życzą sobie, aby pokazać ludzi, którzy będą pracowali nad projektem. Żądają nawet dokładnej listy nazwisk, mało tego, często jeszcze przyjeżdżają do Krakowa i sprawdzają, czy takie osoby faktycznie u nas pracują – opowiada prezes.
Filipiak stwierdził, żeby nadszedł czas, aby zadbać o pracowników, a informatycy i programiści to jedna z pierwszych grup zawodowych, która w zarobkach dogoniła realia Unii Europejskiej. – Niektórzy mają nawet lepiej, bo zarabiając w Krakowie równowartość 6 tys. euro miesięcznie, można prowadzić życie na wyższym poziomie niż przy tych samych zarobkach w Monachium – mówi. Profesor, jak to ma zwyczaju, dokładnie przeanalizował sytuację. Równowartość 1,5-1,7 tys. euro pensji na starcie, to w realnych pieniądzach stawka porównywalna do tego, co informatyk z małym doświadczeniem otrzymuje np. we Francji. Podkreśla też, że w Comarchu nowo przyjęta do pracy osoba uzyskuje pełną produktywność po około 6 miesiącach. – A zatem, jesteśmy w stanie zainwestować w młodych ludzi kilkanaście milionów złotych. To spory koszt, ale nie boję się tego – dodaje.
Kupiłem chłopakom 100 aut
Szef Comarchu zasłynął już kiedyś nietypową akcją, w której bronił się przed ucieczką specjalistów do lepiej płacących firm. Kilka lat temu w Krakowie powstały jeszcze dwa konkurencyjne ośrodki pracy dla informatyków, należące do zagranicznych firm. – Zaoferowali m.in. samochody służbowe, dla których ludzie byli gotowi rzucić pracę. Doszedłem do wniosku, że też tak powinienem zrobić. Pojechałem do Renault, kupiłem za gotówkę 100 aut i rozdałem chłopakom – wspomina.
Z czego teraz wynika szczodrość pracodawców IT? Filipiak twierdzi, że polskie firmy i ich informatyków czekają złote czasy. – Znaczna część systemów informatycznych w Europie zachodniej opiera się o środowisko serwerów iSeries. Rozwiązania są tak stare, że ludzie, którzy je tworzyli i się na nich znają, odchodzą już na emeryturę albo po prostu umierają. Jednocześnie nie ma ich kto zastąpić. Bo na Zachodzie nikomu nie chce się uczyć trudnego fachu programisty. Generalnie ludziom nie chce się tam pracować – mówi Filipiak. – Nam się chce, więc za kilka lat przyjedziemy na białym koniu i ich uratujemy – śmieje się.
Piętno "made in Poland"
Janusz Filipiak twierdzi też, że jedyne, co dziś przeszkadza jego firmie i innym polskim markom w odnoszeniu sukcesów biznesowych, to fakt, że pochodzą z Polski. – Negocjowałem niedawno kontrakt informatycznych, w którym niemiecka firma zaproponowała za wykonanie 8 mln, a my 7 mln euro. Zamawiający zaproponował, że skoro jesteśmy z Polski to powinniśmy być tańsi. „Obniżcie cenę o milion i macie kontrakt w kieszeni”, zaproponował – relacjonuje rozmowy polski prezes. – Denerwuje mnie to niesamowicie. Myślałem, że te 10 lat odkąd pracujemy na Zachodzie wystarczy, aby tamtejsze firmy przestały traktować nas jak tanich podwykonawców – dodaje.
To "tanie podwykonawstwo" to wręcz obsesja profesora. Na targach branży IT w Niemczech doszło kiedyś do niemiłego zgrzytu z kanclerz Niemiec Angelą Merkel. Z sympatycznym zainteresowaniem zwiedzała ona stoisko Comarchu, który na razie jeszcze na wyrost, uznawany jest za firmę konkurującą z niemieckim, globalnym gigantem SAP. Merkel miała zapytać polskich informatyków o ile są tańsi od SAP. Wówczas Filipiak, czy jeden z jego współpracowników, miał stanowczo odpowiedzieć, że nie zniżają się do konkurowania ceną.
Artykuł opublikowany pierwotnie w serwisie NaTemat.pl w dniu 18.03.2015. Opublikowano za zgodą autora.