Jest 7:00, Warszawa dopiero się budzi, a Łukasz Izdebski idzie na siłownię. Spieszy się, żeby zdążyć przed pracą? Skądże! Jest uśmiechnięty i spokojny. Jeszcze kilka lat temu o tej godzinie w pośpiechu wiązał krawat i zdenerwowany biegł do samochodu, jechał w korkach, by „robić targety”. Teraz cele wyznacza sobie sam. Pięć lat temu zrealizował swoje marzenie – otworzył własną siłownię.
Nigdy nie był sportowcem. Nie trenował niczego profesjonalnie, a najwyższy poziom na jaki się wzniósł, to gra w koszykówkę w reprezentacji swojego liceum. Sukcesy odnosił za to w życiu zawodowym. Przez 13 lat zarządzał działami sprzedaży w dużych wydawnictwach. Wysoka pozycja, świetne zarobki i ogromny stres.
– Praca w korporacji jest ogromnie wymagająca, pracowałem po 6-7 dni w tygodniu w ciągłych delegacjach – opowiada. – Z drugiej strony zapewniało to mnie i mojej rodzinie bardzo dobry poziom życia. Nie ukrywam, że kiedy zdecydowałem się zainwestować swoje oszczędności w otwarcie siłowni, spowodowało to spory opór. Wiadomo było, że przynajmniej przez pewien czas będziemy musieli żyć skromniej.
Jak otworzyć siłownię?
Łukasz Izdebski postawił jednak na swoim. Przygotował biznesplan i zaczął szukać lokalu. Zakładał, że na każdy metr kwadratowy musi mieć przynajmniej jeden sprzedany karnet. Usiadł nad mapą Warszawy i zaczął analizować dane z poszczególnych dzielnic. Miał spore doświadczenie biznesowe i wiedział na co zwrócić uwagę.
– Okazało się, że na moje możliwości najlepsza będzie Praga-Północ. Wbrew pozorom nie jest to patologiczna dzielnica, w ostatnich latach przeprowadziło się tu bardzo dużo młodych, normalnych ludzi, a w okolicy nie było osiedlowej siłowni – opowiada o swych poszukiwaniach. – Jakiś czas zajęło mi znalezienie odpowiedniego lokalu o powierzchni około 200 metrów kwadratowych. Te kłopoty były jednak dla mnie dodatkowym atutem. Wiedziałem, że przez to trudności z wejściem będzie miała konkurencja.
Rynek siłowni w Polsce
Wedle przygotowanego przez Deloitte „The European Health and Fitness Market 2015” raportu polski rynek klubów fitness w 2014 roku był wart 3,6 mld złotych. Z klubów korzystało 2,73 mln Polaków (wobec 2,48 mln rok wcześniej). Na rynku było 2500 klubów, a średnia wartość miesięcznego karnetu wyniosła 120 zł.
Łukasz Izdebski ma bardzo biznesowe podejście. Jest miejsce na chłodną kalkulację, biznesplan, są wyliczenia w Excelu. Przeprasza, że na nasze spotkanie nie wziął dokumentów księgowych. Wejście na rynek poprzedził analizą i rozpoznaniem konkurencji. Tak powstało Pro Fitness.
- Nieopodal jest kultowa w środowiskach kulturystycznych siłownia TKKF Błyskawica – mówi. – Ale nie jesteśmy konkurencją. Od początku zakładałem, że dotrzemy do innego klienta. Miejsce, które wybrałem sprawdziło się znakomicie.
W tym biznesie jednym z najważniejszych czynników jest lokalizacja – mówi Alicja Rzewnicka, która pracowała w wielu warszawskich klubach fitness, a obecnie kieruje projektem otwarcia klubu typu premium w centrum Warszawy. – Są w zasadzie dwa determinanty lokalizacji: musi to być albo blisko domu klienta, albo leżeć po drodze lub w okolicach pracy. Ze względu na tempo życia oraz coraz mniejszą ilość czasu, coraz rzadziej klienci zdeterminowani są na tyle by podróżować przez całe miasto jedynie dla treningu.
Kolejnym ważnym czynnikiem, determinującym sukces jest format, czyli to do jakiego klienta będziemy starali się dotrzeć. Moda na zdrowy styl życia sprawia, że coraz więcej Polaków chodzi na siłownię, do klubów fitness, a grupa klientów jest coraz bardziej zróżnicowana. Z roku na rok przybywa lokali, a o dojrzałości rynku świadczy postępująca konsolidacja. Coraz więcej firm woli działać pod wspólną marką, a oferta obejmuje wszystkie segmenty rynku. Jest miejsce i dla małej osiedlowej „pakerni”, w której poobijany sprzęt przypomina ile pokoleń siłaczy w niej wychowało. Ale też dla ekskluzywnego klubu, w którym wysoko wykwalifikowani trenerzy płynnie mówią w obcych językach. W Warszawie najtańszy miesięczny karnet kosztuje 69 złotych, najdroższy - około tysiąca.
Zauważalnym trendem na rynku są siłownie „samoobsługowe”. Na takim koncepcie zbudowana jest sieć McFit czy CitiFit. Minimalizowane są koszty obsługi, odżywki i napoje sprzedawane są przez maszyny vendingowe, a zajęcia grupowe są prowadzone (choć to nie najlepsze słowo) przez instruktorów nagranych na video. W ten sposób można obniżyć koszty i zaproponować klientom dużo tańsze karnety. W takich molochach codziennie swą kartę odbija nawet 3 000 członków.
– W tej chwili rynek dzieli się na dwa widoczne segmenty. Z jednej strony mamy kluby low-costowe, z minimalną obsługą i niskimi cenami, z drugiej strony bardzo dynamicznie rozwija się popyt na rynek usług premium – mówi Alicja Rzewnicka. – Przykładem jest rosnąca na zachodzie popularność małych klubów butikowych takich jak Fitwall (USA), założona przez Madonnę sieć Hard Candy czy Frame Fitness na Wyspach. To światowy trend, który dopiero wchodzi do Polski. Klienci coraz bardziej doceniają indywidualną opiekę trenera, spersonalizowaną obsługę klienta oraz kameralność której nie mają okazji doświadczyć w dużych sieciach klubów fitness.
Przypadek Holmes Place - jak zdefiniować segmety rynku
Holmes Place jest światową siecią klubów fitness obecną w 9 krajach, w tym w Polsce. Najbardziej znane są ich kluby w segmencie premium, jak ten w warszawskim hotelu Hilton. Niedawno sprzedali sieci Calypso dwa lokale o średnim poziomie (tzw. Energy). Obie były w bardzo atrakcyjnych lokalizacjach w najpopularniejszych centrach handlowych w Warszawie – Arkadii i Galerii Mokotów. Przejęła je należąca do Benefit Systems sieć Calypso. Holmes Place jednak nie skupił się tylko na segmencie premium jak przypuszczali analitycy. Otworzył za to w Lublinie pierwszy klub w formacie low-cost – Icon Fitness. To idealnie pokazuje polaryzację rynku.
Czy małe osiedlowe siłownie mają jeszcze rację bytu? - Jak najbardziej – twierdzi Alicja Rzewnicka. – Dla wielu klientów to wspomniana wcześniej oszczędność czasu, lub usługa którą już znają i nie mają bariery z jej korzystania. Przykładem może być coraz bardziej aktywna grupa seniorów, która zdecydowanie docenia bardziej kameralne i "rodzinne" kluby. W tej branży najważniejsze jest odpowiednie podejście i dostosowanie usług do rynku i klienta. Do odniesienia sukcesu nie wystarczą same "maszyny" – żartuje.
Ile kosztuje otwarcie własnej siłowni?
Koszt otwarcia klubu fitness zależy od bardzo wielu czynników, takich jak miasto, wielkość lokalu, format. Alicja Rzewnicka, podaje że minimalna wartość inwestycji w sprzęt przy otwarciu małego studia treningu personalnego, to ok. 300 000 złotych, a w przypadku dużych klubów może sięgać nawet kilku lub kilkunastu milionów złotych.
– Dobra bieżnia to koszt 30-40 tysięcy złotych. Do tego pozostały sprzęt cardio oraz sprzęt siłowy. To ogromne inwestycje, które często stanowią barierę wejścia na rynek. Dlatego częstym modelem finansowania jest leasing maszyn. Jedynie sieci z dużym kapitałem mogą sobie pozwolić na zakup sprzętu "za gotówkę". Pozostają także inne źródła finansowania takie jak dotacje UE lub pozyskanie inwestora.
Aby otworzyć własną siłownię nie trzeba już znać się na sprzęcie i treningu. W projekcie, doborze maszyn, a nawet dostępie do finansowania pomoże producent. Trzeba za to umieć liczyć, zarządzać i mieć jasno sprecyzowaną wizję klubu. Należy też mieć na uwadze fakt, że rynek jest sezonowy.
– Lato to zawsze martwy okres – mówi Łukasz Izdebski. – Tak samo końcówka grudnia. Kiedyś duże fale klientów były we wrześniu, styczniu i dwa miesiące przed wakacjami, ale teraz ten trend się spłaszcza.
Rosnąca liczba klientów oraz ich większa regularność w ćwiczeniach, sprawia, że biznes staje się bardziej stabilny i przewidywalny. Efektem tego jest też coraz większa konkurencyjność. Na warszawskim Tarchominie otworzyło się w krótkim czasie bardzo dużo klubów. Jest S4, Calypso Energy, Total Fitness, New Age… Tak mocnej konkurencji nie wytrzymał Forday Fitness for Ladies. Choć rynek wydawał się idealny (dzielnica będąca dużą sypialnią, dużo młodych ludzi), okazało się, że za mało jest miejsca, aby wszyscy przetrwali. Nie mówiąc o zyskach.
– Siłownię otworzyłem 2. kwietnia 2011 roku, a ku mojemu zaskoczeniu pierwszym miesiącem na plusie był już czerwiec – mówi Łukasz Izdebski. – Potem przyszły wakacje, które przyniosły straty, ale od września biznes zaczął na siebie zarabiać.
Na czym zarabia siłownia? Podstawowym źródłem dochodu są karnety. To one dają pewność tego, że właściciel będzie miał pieniądze na rachunki. Krótko mówiąc, zapewniają płynność finansową. Kolejnym źródłem przychodów są treningi personalne. W Warszawie godzina z trenerem kosztuje klienta od 70 do 150 zł. Tą kwotą prowadzący zajęcia dzieli się z siłownią. Zwrotu inwestycji można się spodziewać po 2-3 latach.
– W Polsce trening personalny wciąż jest poza zasięgiem wielu osób – mówi Łukasz Izdebski. – Rzadko trafiają się klienci, którzy z takiej usługi korzystają regularnie. W budżecie siłowni to kilka, maksymalnie kilkanaście procent. Wciąż za mało, żeby mówić o tym jako o podstawie.
Trzecie źródło zysku to sprzedaż suplementów, odżywek, napojów izotonicznych. Sprawę wyjaśnia Łukasz Izdebski:
- To trochę tak jak w sklepie spożywczym. Oprócz produktów, na których się zarabia, są takie, które trzeba po prostu mieć, nawet jak nie robi się na nich biznesu. Zysk ze sprzedaży odżywek i napojów to margines. Oczywiście gdybym się zdecydował i postawił obok sklep, dodał sprzedaż przez internet, to mógłbym na tym nawet nieźle zarobić, ale tak naprawdę byłby to osobny biznes.
Z takiego założenia wyszli właściciele siłowni na ulicy Kniaziewicza w Piasecznie. Wchodząc do klubu przechodzimy obok świetnie zaopatrzonego sklepu z odżywkami. Właściciel korzysta z synergii obu biznesów.
Czy prowadzenie siłowni się opłaca? Oddajmy głos właścicielowi:
– Miałem taką sytuację, że zadzwonił do mnie mój były szef z propozycją powrotu do struktur sprzedaży – Łukasz Izdebski się uśmiecha. – Połechtało to moje ego, tym bardziej, że proponował mi świetne warunki. Ale nie zdecydowałem się na powrót. Tu zarabiam wystarczająco dobrze, a nie mam tak dużego stresu.