Kiedy Michał Braszczyński mówi o lotnictwie albo szybownictwie przestaje patrzeć w oczy rozmówcy, ucieka wzrokiem w górę. Zdecydowany, pewny ton głosu mięknie, tempo wypowiedzi minimalnie zwalnia. Twardy, konkretny biznesmen pokazuje swoje miękkie podbrzusze. Mówi o czymś, co kocha, co jest dla niego bardzo osobiste. Był szefem Aeroklubu Częstochowskiego, bliżej latania już chyba nie można być. Co przekonało go do zrezygnowania z bycia tak blisko swojej pasji?
Tuż za zachodnią granicą Warszawy, obok dawnej trasy na Poznań, stoi betonowy bunkier. Wysoki, gruby komin wystaje ponad pobliski hotel i budynki gospodarcze. Nie da się go nie zauważyć. Napis Flyspot zdradza, że można tu polatać.
Wnętrza Flyspotu są bardzo surowe, nie ma zbędnych ozdób, dominuje szary beton i czerwień. Najważniejszym punktem jest niewielka sala, w której centralnym punktem jest przeszklony komin. W jego środku dwie osoby w obcisłych kombinezonach, specjalnych kaskach i goglach swobodnie unoszą się w powietrzu. Po 90 sekundach zmiana – wchodzi kolejna para. Kupili działkę adrenaliny.
Za 250 złotych można pójść do kina na 17 filmów. Można wykupić karnet na siłownię na ponad 3 miesiące. Można wynająć w aeroklubie szybowiec na 2 godziny. Albo swobodnie polatać w powietrzu przez… 3 minuty. Każda sekunda w tunelu aerodynamicznym kosztuje 1,38 złotego.
– Wybudowanie komina do swobodnego spadania kosztowało nas 24 miliony złotych – Michał Braszczyński, który jest współwłaścicielem Flyspotu przełącza się w tryb biznesmena. – Kiedy wpadliśmy na pomysł wybudowania takiego komina, wydawało nam się, że zmieścimy się w 18 milionach. Potem trzeba było dołożyć kilka kolejnych, stanęło ostatecznie na 24. Komin, który teraz otwieramy w Katowicach, to inwestycja kolejnych 26 milionów.
Liczby robią wrażenie. Oprócz środków własnych, wsparcia funduszy unijnych, Flyspot musiał zaciągnąć spory kredyt. Żeby zarobić na sprzedawaniu ludziom adrenaliny trzeba samemu lubić ryzyko w biznesie. Każdy biznesplan jest wróżeniem z fusów, brak jest danych, do których można się odnieść. – Kiedy zwracaliśmy się do banków z prośbą o kredyt, wciąż spotykaliśmy się z odmową – mówi Braszczyński. – Wolą dać pieniądze choćby na jakąś piekarnię, bo to biznes, w którym są w stanie oszacować ryzyko. Naszego Flyspotu nie mieli do czego odnieść.
Braszczyński ze wspólnikami skoczyli w przestrzeń nie wiedząc, czy otworzy im się spadochron. Podobnie jak Igor i Marcin Konefał z Hangaru 646, wierzyli, że musi się udać.
– Nie wierzę w sztywne biznesplany, wierzę w budżet – mówi Michał Braszczyński. – Jeśli miesiąc po miesiącu będę realizował to co sobie założyłem, to i na koniec roku wyjdę na plus. Flyspot to biznes jak każdy inny. Przy miesięcznych kosztach sięgających czasem miliona złotych, muszę mocno walczyć, aby utrzymać rentowność na dwucyfrowym poziomie. Moje zyski są lepsze niż w biznesplanie, który musiałem przedstawić na prezentacji bankowi, ale wciąż niższe niż te, o których marzyłem otwierając Flyspot.
Twardo stąpa po ziemi, i wie z czego wynika sukces jaki odniósł. Wszystkie dane ma w głowie, bez zastanowienia wylicza, że przy pracującej przez cały dzień turbinie o mocy 1,2 megawata, rachunki za prąd są takie, jakie płaci 500 przeciętnych mieszkań. Szybko kalkuluje koszty, przychody. Jest do bólu konkretny. Z trybu wizjonera momentalnie przełącza się w tryb księgowego.
Rozrywka dla firm
- W tej chwili naszą ofertę kierujemy przede wszystkim do firm, które chcą zapewnić rozrywkę swoim pracownikom – mówi Jacek Chojnacki z MartJack Sport Extreme. – Okazało się, że klient indywidualny jeszcze nie jest zainteresowany taką rozrywką.
Jacek od kilkunastu lat zajmował się organizacją imprez opartych o ekstremalne przeżycia. Swoją dawkę adrenaliny dostawał na motorówkach i podczas wspinaczki. Miał spore doświadczenie, sprzęt, znał rynek. Zainwestował i wynajął 8 hektarów poprzemysłowego terenu na warszawskim Żeraniu i urządził park rozrywek ekstremalnych. Na aranżację wydał ok. 700 000 złotych. Kupił m.in. pojazdy pancerne, monster trucka miał już wcześniej. Na Płochocińskiej 65 oprócz ekstremalnego jeżdżenia można się wspinać, kręcić na żyroskopie, huśtać na huśtawce 360 stopni, strzelać z różnych broni czy nurkować w 10-metrowym silosie.
– Ten silos mógłbym napełniać wodą nawet bardziej, ma 31 metrów – mówi z Chojnacki. W jego głosie można wyczuć żal. – Mamy najgłębszy basen do nurkowania w Polsce, ale tygodniowo przychodziło do mnie kilka osób. Nie zarabiałem nawet na chlor.
Życie zweryfikowało plany. Okazało się, że bardzo trudno przyciągnąć klienta indywidualnego. W tej chwili basen jest wyłączony, a jeśli nie ma imprez zamkniętych, to teren dla wszystkich dostępny jest w weekendy.
– Być może nie potrafimy właściwie dotrzeć do klienta, a może polski rynek wciąż jest za mały –
głośno się zastanawia właściciel parku rozrywki. – Choć z drugiej strony ludzie potrafią pojechać do Nemo i wydać 250 euro za silos 30 metrów, podczas kiedy u mnie za 25 złotych mamy dostęp do 10-metrowego basenu, w którym można sporo przećwiczyć.
To pokazuje, że wielu klientów stać nawet na spore wydatki, aby realizować swoją pasję. Rynek choć płytki, jest bogaty. Klient jest gotów zapłacić dużo więcej, aby dostać coś wyjątkowego.
Najczęściej organizatorami ekstremalnych rozrywek są agencje eventowe, które do realizacji zlecenia zatrudniają podwykonawców np. alpinistów. MarkJack Sport Extreme zdecydowało się na odważny krok. Posiadanie własnego terenu daje firmie przewagę na rynku. Ale nie gwarantuje sukcesu.
Ekstremalna rekreacja
– Kiedy byłam dzieckiem, sportem ekstremalnym były skoki do wody z wieży na basenie w Pałacu Młodzieży – mówi Eliza Freit, zawodowo ekspert ds. marketingu, a prywatnie fanka sportów, które dają adrenalinę. – Teraz nikt by tak o tym nie pomyślał. Skoki do wody trafiły do telewizji. W Celebrity Splash próbowali swych sił ludzie, o bardzo słabej sprawności. Granica się przesunęła. Podobnie było ze wspinaczką, kiedy zaczynałam 15 lat temu w Warszawie było kilka tylko dziewczyn na ściance. Teraz wspinać się może każdy. Ten sport stał się dostępny.
Zarabianie na ekstremalnej rozrywce zaczyna się tak samo. Najpierw wąska grupa zapaleńców, wydaje ogromne pieniądze na swoją niebezpieczną pasję. Biznes zaczyna się w momencie, kiedy ktoś wymyśli, jak zebrać leżące w tej niszy pieniądze. I jak zachęcić większe grupy do spróbowania. Z ekstremalnego sportu, robi się ekstremalna rekreacja.
Eliza jeździ na longboardzie. To specyficzny rodzaj deskorolki przystosowanej do bardzo szybkiego zjeżdżania z góry. Najlepsi przekraczają granicę 90 km/h. W Warszawie trenować można w zasadzie przy jednej z bram Stadionu Narodowego. Na „Tłustych Czwartkach” spotyka tam się środowisko longboardowe. Poza tym jeżdżą trenować na Górę Kamieńsk koło Bełchatowa lub na słowacką stronę Tatr. Tam są odpowiednie trasy. Sport jest niezwykle kontuzjogenny, ale przede wszystkim wymaga sporej sprawności. I to stanowi naturalną barierę do takiego rozwoju dyscypliny, żeby opłacało się inwestować duże pieniądze. Na longboardzie w Polsce zarabia na razie kilka osób. Przede wszystkim na szkoleniu i organizacji imprez. Zazwyczaj pierwszymi beneficjentami są animatorzy środowiska.
– Wspinaczka ma tę przewagę nad longboardem, że można dużo lepiej zabezpieczyć klienta. Dlatego zyskała taką popularność – w głosie Elizy pobrzmiewa lekka nuta żalu. – No ale przez to przestała być ekstremalna.
Bez kompromisu
Biznes na ekstremalnej rozrywce wymaga odwagi i ogromnych nakładów. Michał Braszczyński dziś nie ma wątpliwości, że za sukcesem Flyspotu stoi to, że w inwestycji nie szedł na kompromis.
– U nas pracuje niemiecka turbina ASG, ta firma specjalizuje się w takich urządzeniach – wyjaśnia. – Pewnie, taniej by było kupić sprzęt od kogoś, kto robi turbiny np. do wietrzenia tuneli w kopalni, ale wiem, że przy tym rozwiązaniu zaczynają się problemy choćby z chłodzeniem.
Podobnych kompromisów nie Braszczyński nie uznaje jeśli chodzi o załogę. Potrafi ściągnąć instruktorów sky-diverów z USA czy Australii. Nawet jeśli zapłaci im połowę tego, co mogliby zarobić na Zachodzie, to koszty życia w Polsce pozwalają im na komfort.
– Pokazuję im, że w Paryżu mogliby wynająć kawalerkę taką, że jak rano, by ziewali, to jedną ręką sięgaliby na balkon po pranie, a drugą do umywalki. W Polsce za dużo mniejsze pieniądze mogą wynająć przyzwoite komfortowe mieszkanie – szef Flyspotu obrazowo przedstawia korzyści, które skusiły świetnych fachowców. – Poza tym widzą, że tu się da żyć naprawdę taniej, a tanie loty ułatwiają kontakt z ojczyzną.
Udało mu się ściągnąć instruktorów, którzy sami mają wylatane po kilkaset godzin w podobnym tunelu. Jeśli każda godzina, to minimum 450 euro, mówimy o ludziach, którzy w swoją pasję zainwestowali ogromne pieniądze.
Środowisko
Międzynarodowa ekipa przyciąga również międzynarodową klientelę. W bunkrze angielski słychać niemal równie często jak polski. Do Warszawy przyjeżdżają polatać profesjonaliści z całej Europy. Inwestycja w kadrę okazała się też znakomitą inwestycją w marketing.
– Te ceny, które Pan widzi w cenniku, to niewielka część sprzedaży – Michał Braszczyński wyjaśnia kulisy przychodów. – To ceny dla first-timerów, osób, które przyszły spróbować, ktoś im kupił prezent.
Większość czasu w tunelu spędzają jednak członkowie zespołów ćwicząc układy, które potem zaprezentują na pokazach sky-divingu. Na tabliczkach mają skróty kolejnych figur i bloków, które muszą przećwiczyć podczas swoich 90 sekund nad turbiną. Dziewczyna w białym kombinezonie patrząc na kartkę ćwiczy swoją choreografię. Próbuję ją podpytać o znaczenie symboli, ale nie jest zbyt rozmowna, przerywam jej skupienie.
To takie osoby tworzą we Flyspocie środowisko. Znają się, dobrze się bawią, a właścicielom zapewniają stałe wpływy. Dzięki ćwiczeniom w tunelu aerodynamicznym nauka właściwych zachowań podczas skoku spadochronowego przebiega nawet kilkanaście razy szybciej. Ewolucje można bezpiecznie powtarzać, uczyć się odpowiednich reakcji. Wywodzący się ze środowiska aeroklubów twórcy Flyspotu wiedzieli o tym doskonale. W ten sposób zminimalizowali ryzyko. Pozostało przyciągnąć profesjonalistów, a z tym z racji swoich kontaktów nie mieli problemu.
– Z samych first-timerów nie dałoby się wyżyć – mówi Braszczyński. Przechodząc przez korytarz spotykamy kolejną grupę. Mój przewodnik czule wita się z prowadzącą ich kobietą. Kiedy odchodzimy mówi – Trzeba dbać o Klientkę, która zostawia u mnie kilkadziesiąt tysięcy złotych co miesiąc.
Podsumowując – biznes na ekstremalnych rozrywkach wymaga sporych inwestycji. Nie warto na niczym oszczędzać, To pomoże nam w przyciągnięciu środowiska. Kluczowe jest zapewnienie również takiego poziomu bezpieczeństwa. żeby przyciągnąć szerokie rzesze amatorów. Dopiero te dwie grupy zapewniają sukces.