1,7 mln zł rocznie – dla małej gminy Prudnik na Opolszczyźnie to znacząca kwota w budżecie. Dokładnie tyle miał co roku zostawiać w formie podatków Zielony Miś (ang. Green Bear), operator na rynku energii odnawialnej, który od kilku lat szykował się do zbudowania na terenie gminy farmy 19 turbin wiatrowych. W Sejmie trwają właśnie prace nad ustawą, której wprowadzenie zablokuje inwestycję. Wójtowi i sołtysom pozostanie dziura w budżecie i wóz strażacki.
– Takiego inwestora ze świecą szukać – mówi w rozmowie INN:Poland Daniel Szepelawy, który jest sołtysem wsi Szybowice należącej do gminy Pródnik. – Konsultacje społeczne rozpoczęli od zobaczenia nas, mieszkańców wsi. Od kilku lat Green Bear dofinansowywał każdą gminną uroczystość, kupili wóz strażacki, obiecali zbudowanie drogi… – Sołtys nie kończy zdania. Jego sytuację można przyrównać do klocków domina. Przewrócenie jednego, powoduje upadek kolejnych.
Pierwszy klocek – indywidualni właściciele elektrowni
W Polsce jest około 1500 osób, które są właścicielami farm elektrowni wiatrowych. – To nie są wielcy przedsiębiorcy, ale zazwyczaj ludzie, którzy zainwestowali oszczędności swojego życia, by zielona energia zapewniła im stały przychód, emeryturę – mówi w rozmowie z INN:Poland nasz ekspert Piotr Maciołek, dyrektor w spółce Polenergia SA. – Większość farm finansowana była w 20-30 procentach ze środków własnych. Resztę w formie kredytu dokładał bank – dodaje. Biznes wydawał się pewny, przecież Polska zobowiązała się do 2020 roku wytwarzać 19 procent energii ze źródeł odnawialnych (OZE).
Zbyt wymuszały przepisy. Każdy dystrybutor musi w swym portfelu wykazać odpowiedni udział „zielonej energii”, więc na pniu kupował megawaty z farmy wiatrowej, nawet jeśli były droższe od tych z tradycyjnych źródeł.
Według kolejnego naszego eksperta, który woli pozostać anonimowy za projektem ustawy o inwestycjach w energetyce wiatrowej wbrew powszechnemu odczuciu nie stoi lobby węglowe, ale grupa posłów PiS, którzy kapitał polityczny zbili na lokalnej zazdrości.
– Elektrownia wiatrowa, która przynosi stały przychód często budzi niechęć. Szczególnie tych, którzy nie zdecydowali się na taki krok. Składając taki, a nie inny projekt ustawy, grupa posłów PiS spłaca przedwyborcze obietnice. Jej wprowadzenie w takiej formie sprawi, że pierwsi za zmiany zapłacą najmniejsi – mówi nasz rozmówca. – W samym PiS-ie projekt tej ustawy również budzi emocje. W Sejmie głośno protestował przeciw niej senator Waldemar Bonkowski.
Co proponują posłowie PiS? Pomysłodawcy chcą zwiększenia podatku od nieruchomości, który raczej powinien nazywać się podatkiem od aktywów. Jego wysokość nie będzie zależeć jak do tej pory tylko od wielkości farmy, ale również od wartości turbiny, rotora i wszystkich urządzeń, które służą do wytwarzania energii. Tylko ten jeden ruch spowoduje zwiększenie kosztu wytworzenia jednego megawata o 30-40 złotych, wynika z szacunków naszych rozmówców. Po uwzględnieniu innych kosztów, dla operatorów elektrowni wiatrowych będzie to oznaczać, że „podatek od nieruchomości” sięgnie 10 procent ich przychodów.
Drugi cios we właścicieli to obowiązkowy przegląd urządzeń, który miałby być dokonywany przez Urząd Dozoru Technicznego. Cena tego przeglądu (jeden procent wartości inwestycji) nie będzie miała najmniejszego związku z wykonywanymi czynnościami. Będzie to de facto kolejny podatek. Właścicielom pozostanie do wyboru: płacić, zawiesić produkcję energii lub ryzykować karę do dwóch lat pozbawienia wolności.
Żeby było jasne – nie kwestionujemy potrzeby regularnych przeglądów. Jednak koszt przeglądu niezwiązany z zakresem wykonanych prac jest obciążeniem, które nie ma ekonomicznego uzasadnienia.
Dla wielu z obecnych właścicieli farm, kombinacja trzech czynników: kredytów bankowych opartych na konkretnych biznesplanach, pięciokrotnego podwyższenia kwoty podatku od nieruchomości oraz dodatkowego parapodatku oznaczać będzie jedno – stanięcie na skraju bankructwa.
Duzi gracze też nie są w łatwej sytuacji. Akcje Polenergii, która ma ponad 250 wiatraków potaniały w ostatnich dniach o jedną trzecią. To świadczy o tym, że inwestorzy i eksperci z niepokojem patrzą na proponowane rozwiązania prawne. Spółkę tej wielkości ma jednak zdywersyfikowane źródła przychodów. Mali farmerzy wiatrowi – stracą to, co włożyli w ten biznes.
Klocek drugi – gminy
W tej chwili średnia wielkość wpływów z tytułu podatków od nieruchomości z farm wiatrowych wynosi milion złotych. Dla małej gminy, to 10-15 proc. rocznego budżetu. Pod warunkiem, że ma je kto płacić. Zniknięcie takiej zaplanowanej kwoty oznacza ogromne kłopoty z realizacją sztywnych zobowiązań. Po kieszeni dostaną szkoły, przedszkola, przychodnie. Tak jak w Szybowicach – gdzieś nie powstanie droga, ktoś nie zbuduje kanalizacji…
Po kieszeni dostaną też właściciele nieruchomości w gminach, w których już istnieją wiatraki. Rozszerzenie strefy ochronnej wokół nich będzie skutkowało tym, że stracą ci, których nieruchomości wpadną w obręb nowego obszaru. Na swoim terenie nie będą mogli postawić nawet altanki. Wartość ich nieruchomości spadnie.
Według nowych przepisów strefa ochronna wokół wiatraka będzie wynosić 10-krotność jego wysokości. Co to znaczy? Wokół największych konstrukcji taki teren może mieć aż 12 km kwadratowych. Na tak dużej powierzchni zostanie zablokowany rozwój budownictwa mieszkaniowego w gminie.
Klocek trzeci – każdy z nas
Ale skutki wprowadzenia zmian odczujemy wszyscy. Ustawa de facto zablokuje kolejne inwestycje w elektrownie wiatrowe, a istniejące już farmy będą przechodzić burzliwy czas walcząc o przetrwanie. Elektrownia wiatrowa jest najtańszym sposobem pozyskiwania zielonej energii. W tej chwili rocznie wytwarzamy 5,3GW z OZE. Zmniejszenie podaży, sprawi, że wzrosną ceny certyfikatów. W tej chwili certyfikat pochodzenia energii odnawialnej kosztuje 115 złotych. Ustawa dopuszcza 300 zł. Czyli jest bardzo duże pole do wzrostu cen. Kto za to zapłaci? Konsument. Każdy z nas.
Zmniejszenie podaży zielonej energii w kraju sprawi, że aby spełnić wymagania, do których się zobowiązaliśmy w ramach umów międzynarodowych, będziemy musieli kupować ją na rynkach zewnętrznych. Eksperci BZ WBK szacują to na 3 miliardy złotych. Kto za to zapłaci? Znowu każdy z nas.
Eksperci na projekcie nie zostawiają suchej nitki. Nie ma uzasadnienia medycznego dla tak dużej strefy ochronnej, zmiany w zakresie podatku od nieruchomości, sztywna cena legalizacji UDT, to wszystko sprawi, że w końcowym rozrachunku stracimy wszyscy. Ustawa napisana po to, aby zadowolić lokalnych wyborców, może mieć opłakane skutki dla całej gospodarki.