Klub anonimowych sukcesorów. Co spędza sen z powiek dzieci sukcesu?
Katarzyna Zawadzka
09 maja 2016, 09:20·7 minut czytania
Publikacja artykułu: 09 maja 2016, 09:20
Tego tematu nie porusza się na co dzień. O tych problemach nie rozmawia się przy filiżance kawy. Potrzebny jest mocniejszy trunek, najlepiej wino. Wtedy łatwiej się otworzyć, do głosu dopuszczane są emocje, wewnętrzne problemy wyparte w najdalszy kąt psychiki zaczynają przebijać się na wierzch.
Reklama.
Ale to nie tylko alkohol, ale także towarzystwo osób, które mają takie same rozterki i wiedzą, jak czasem jest trudno. Nikt nie zrozumie sukcesora tak dobrze, jak drugi sukcesor. Osoby niedoświadczające tego na własnej skórze najczęściej mówią: oj przestań narzekać, sam chciałbym/chciałabym być na twoim miejscu. Żyć nie umierać. I wtedy wiesz, że na zrozumienie nie ma co liczyć.
Dlatego te sporadyczne spotkania z dziećmi sukcesu (sukcesu swoich rodziców) są jak grupa wsparcia. Czasami trzeba się po prostu wygadać. Nie ma lepszej terapii. Wystarczą trzy słowa, a druga strona doskonale wie, o czym mówisz. I zwykle tematy, problemy, niepokój, który w nas jest, dotyczy prowadzenia biznesu, który znamy tak naprawdę od pieluch. Co spędza sen z powiek sukcesorów?
Nie możesz nas zawieść, córeczko
Jest rok 1989, zmiana ustroju. W tym czasie jak grzyby po deszczu zaczynają powstawać firmy, których założyciele mogą wreszcie dać upust swoim marzeniom o własnej działalności i sposobie zarabiania. Możliwość wyjazdów, chłonne umysły z dużym powodzeniem wprowadzają do rodzimego kraju nowinki ze świata “zachodniego”. Polakom zaczynają otwierać się oczy i portfele. Każdy jest spragniony absolutnie wszystkiego, co przybliży go do świata zza szklanego ekranu. Niemalże każdy interes jest strzałem w dziesiątkę, niezależnie od profilu.
Dzisiejsi nestorzy widząc chłonność rynku, wciąż zwiększające się przychody, byli coraz bardziej zmotywowani do rozwijania swoich mikro przedsiębiorstw, aż doszli do takiej skali, o której nigdy wcześniej nawet nie śmieli marzyć. Wszystko działo się "samo". A skoro już się zadziało, to szkoda z tego rezygnować.
Przyszedł taki moment, kiedy "rekiny biznesu" idąc dalej za ideą zachodnią, wpadli na pomysł łączenia biznesów o podobnym profilu, tworząc różnego rodzaju holdingi. Szybkie rachunki i było wiadomo, że będzie to opłacalny biznes. Często swoją wiedzę opierali na doświadczeniach kolegów, inwestorów zza Odry. I słusznie. W czasie hossy pukali do drzwi polskich rodzinnych firm, oferując, jak na tamte czasy, ogromne pieniądze za przejęcie firmy.
To był TEN moment. Moment, który wielu wykorzystało, sprzedając swoje dorosłe już "dzieci", mądrze lokując pieniądze, które były zabezpieczeniem ich rodzin, jak również przyszłych pokoleń. Po udanych transakcjach zaczęli otwierać nowe biznesy, tym razem dla hobby. Taka forma zabicia czasu – przecież na kontach było wystarczająco dużo środków, żeby dać sobie spokój z bawieniem się w poważne interesy, a zamiast tego korzystać z życia, kupując posiadłość w jakimś egzotycznym miejscu i tam w towarzystwie przyszłych wnuków budować zamki z piasku.
Z perspektywy czasu można powiedzieć, że Ci, którzy tak zrobili, są królami życia. Ale jest jeszcze druga połowa biznesmenów, którzy, zachęceni dużym powodzeniem swoich myśli biznesowych, nie godzili się na oddawanie swojego "dziecka" w ręce osób zupełnie obcych w obawie, że ich lata poświęceń pójdą na marne, a nowi właściciele w złym kierunku owe "dziecko" poprowadzą.
Wiele lat poświęcenia, często łączącego się z zaniedbaniem swoich dzieci i rodzin. Ci biznesmeni odrzucali każdą propozycję wykupu, myśląc również o przyszłych pokoleniach – o tym, że za kilkanaście lat przekażą stery swoim potomkom. Nie tylko po to, aby oni dalej podtrzymywali przy życiu wielki sukces swoich rodziców, ale również po to aby zapewnić im lepszy, łatwiejszy start w życiu, miejsce pracy oraz stałe dochody.
Piękne założenie, ale… no właśnie. Nikt nie przewidział, że za chwilę ta hossa zamieni się w bessę, która dla wielu firm okaże się zabójcza, a na rynku przetrwają tylko ci o niezwykłej sile psychicznej i zaciętości.
Mijały lata. Dzieci zaczęły dorastać, kończyć szkoły średnie, na studia wyjeżdżały do najlepszych zachodnich uczelni, na których opłacenie stać było rodziców wychodzących z założenia, że to inwestycja nie tylko w dziecko, ale przede wszystkim w ich biznes – rośnie potencjalny sukcesor ich dobytku. Niech chłonie wiedzę, rozwija się, podpatruje zachodnie wzory. Później wróci z nowymi, pomysłami jeszcze bardziej umocni pozycję firmy rodzinnej.
Te półsieroty, dorastające w cieniu swoich rodziców, mające najczęściej inny pomysł na siebie, unikały jak ognia sytuacji, w której obcy ludzie zalewali ich pytaniami typu "gotowy jesteś na przejęcie biznesu? Masz już pomysł, jak to dalej poprowadzić? Zdajesz sobie sprawę jaka odpowiedzialność na tobie ciąży?" albo "nie możesz zawieść rodziców, oni to wszystko dla ciebie zrobili…"
Młody człowiek, dopiero poznający prawdziwe życie, u progu dorosłości miota się, nie wie co ma zrobić. Trudno uwolnić się od presji nieświadomie wywieranej przez rodziców, od lat żyjących w przeświadczeniu, że sukcesja to najlepszy pomysł na życie dla dorastających dzieci. A może powinienem kontynuować dzieło rodziców? A co jak ich zawiodę? A jeśli mi się nie uda? Myśli kłębią się w głowie, spędzają sen z powiek. I tutaj drodzy państwo zaczyna się dramat. Dramat rodziców, dzieci i rodzin.
Dla młodego człowieka to patowa sytuacja, dlatego z rozkoszą myśli o zagranicznych studiach. Nie ze względu na "prestiż" i wiedzę, jaką może tam pozyskać. Najczęściej motywacją do wyjazdu jest odcięcie się od tematu sukcesji. Choć na chwilę. To czas, kiedy my, sukcesorzy, chcielibyśmy dać sobie czas na przemyślenia, czas na połączenie się samym ze sobą i postawienie sobie pytania, którego nikt wcześniej nam nie zadał: co tak naprawdę chcesz w życiu robić?
Jeżeli pójdziemy inną drogą niż ta, którą wyznaczyli nam rodzice, nierzadko musimy być gotowi na potępienie, rozczarowanie najbliższego otoczenia i ogromny żal. Szczęście tych, których rodzice traktują jak partnerów, nie jak "niewolników swojego sukcesu". Niestety znane są mi również te drugie przypadki. W takiej sytuacji następuje bardzo trudne i bolesne zerwanie więzi rodzinnych. Rodzice rozczarowani postępowaniem swojego dziecka, nierozumiejący ich wyborów, głęboko dotknięci decyzją swoich pociech, żyją w przekonaniu zdrady.
– To po co ja się całe życie zarzynałem? – myślą. Żeby teraz ten gówniarz za moje ciężko zarobione pieniądze mówił mi, że jego powołaniem jest niesienie pomocy innym? Że będzie wolontariuszem w kraju trzeciego świata? Że on nie ma ochoty na "bicie się" o każdy kawałek rynku? Wściekłość. Wściekłość i wrzask. Taka postawa rodzica prowadzi do fatalnych kolejnych działań. M.in. odcięcia swojego dziecka od wszelkich środków i dóbr materialnych. – Wróci syn marnotrawny – myślą.
Niestety bardzo często nie wraca. Niedoszły sukcesor, żyjąc w poczuciu paraliżującego żalu, braku zrozumienia układa sobie życie od początku. Z dala od rodziny. W takiej sytuacji właściciele firm mają dwa wyjścia: sprzedać firmę albo znaleźć odpowiedniego następcę. Rzadko się to zdarza, więc postawieni pod ścianą sprzedają swoje dziedzictwo za grosze i sen o wielopokoleniowym biznesie pryska jak bańka mydlana: nie ma biznesu, nie ma pieniędzy, ale co najgorsze: nie ma rodziny.
Scenariusz drugi to ten, który odnosi się bezpośrednio do tematu. Jesteśmy pierwszym polskim pokoleniem, które stoi u progu sukcesji. Wszyscy dopiero się uczymy tego, jak powinniśmy odnaleźć się w tej trudnej sytuacji. Proszę pamiętać, że nie mówimy o markach, które zostały założone przez rodziny wieki temu i przetrwały do dziś dzięki zewnętrznym inwestorom, ale o firmach czysto rodzinnych, działających na obecnym rynku od blisko 40 lat.
W większości przypadków są to problemy na płaszczyźnie rodzic-dziecko. Nasi rodzice, nadal aktywni zawodowo, odstępują nam jakąś część biznesu do samodzielnego kierowania (pierwszy etap sukcesji – tak zwane sprawdzanie). I wydawać by się mogło, że to wspaniała sytuacja. Dziecko ma czas na oswojenie się z nową sytuacją. By ta metoda doniosła skutek musi być spełniony warunek: nasz rodzic świadomie przejmuje rolę naszego mentora, bazując na swoim wieloletnim doświadczeniu. Pozwala na naukę, tym razem już na własnych błędach. Wtedy jest to mobilizujące, motywujące oraz wyzwalające pokłady energii o istnieniu, których nie mieliśmy pojęcia.
Wtedy dopiero czujemy, że sami na swój sposób zaczynamy kształtować przedsiębiorstwo dostosowując je do własnej wizji, ale przede wszystkim, do wizji zmieniającego się świata, którego nasi rodzice już tak dobrze mogą nie rozumieć. Obce im są nowe technologie, nowe kanały dystrybucji, nowe formy marketingowe, sposoby zarządzania itd.
Problem tkwi jednak w tym, że starsi z oporem przyjmują nowe rozwiązania. Jedną z rzeczy, którą nauczyłam się od Mamy, jest to, że często lepsze jest wrogiem dobrego. Ale nie zawsze. Frustracja zaczyna w nas narastać, kiedy wierzymy i wiemy, że nasze pomysły, działania będą trafione, a seniorzy się na nie godzą. Po chwili słyszymy, że mniej bojaźliwa konkurencja odnosi sukces za sukcesem.
Nic dziwnego, skoro tą konkurencją zarządzają fundusze bądź zewnętrzni inwestorzy, czyli osoby niezwiązane emocjonalnie z firmą. Jest im dużo łatwiej podejmować nowe wyzwania. Oni nie żyją obciążeniem biznesu, który najczęściej jest jedynym żywicielem rodziny. Jak się nie uda, to firmę zamkną, pójdą wdrażać swoje pomysły gdzie indziej. A my? My musimy ważyć każdy krok. Czasami jednak ta zachowawczość jest utopijna, bo teraz decyzje trzeba podejmować szybko, tu i teraz.
Drodzy nestorzy, naprawdę nie chcemy, by budowany latami biznes rodziców obrócił się w nicość. Wam zależy na kontynuacji, a nam na tym, by sukcesja odbyła się na naszych zasadach. Na waszych żyliśmy ponad ćwierć wieku.
Będąc dziećmi, to rodzice byli dla nas największymi autorytetami i wzorami. Serca kładliśmy na tacy wiedząc, że z nimi jesteśmy bezpieczni. Teraz czas na odwrócenie ról.
Katarzyna Zawadzka - Katarzyna Zawadzka, absolwentka prestiżowej uczelni Polimoda we włoskiej Florencji. Zarządza marką Hexeline i dba o jej rozwój.
Hexeline to modowa marka premium, która działa w Polsce już od 1981 roku. Kolekcje Hexeline pełne są artystycznych odniesień i inspiracji, które właścicielka i projektantka marki, Halina Zawadzka, czerpie z obserwacji otaczającego świata. W projektach Hexeline widać inspirację malarstwem, rzeźbą, muzyką, baletem a nawet nowoczesnym designem. Od kilku lat firma zarządzana jest przez Katarzynę Zawadzką.
Nestor powinien zaufać sukcesorowi. Niestety często kwituje pomysły młodszych stwierdzeniem „nie po to tyle lat pracowaliśmy, żebyś teraz ty jedną głupotą to wszystko zniszczył”.