Zakład stolarski Zbigniewa Laskusa od ponad pół wieku działa bez szyldu. Rzemieślnik nie dba również o marketing. Nie musi: wśród swoich klientów ma samych prezydentów i ambasadorów.
Kiedy Zbigniew Laskus zaczynał przygodę ze stolarstwem, meble wozili do klientów rikszarze. Starsi rzemieślnicy, u których zdobywał fach nie wierzyli, że sobie poradzi. Zmotywowało go to do tego stopnia, że po pięciu latach swoimi meblami obstawił większość ministerstw. Jego dziełem są fotele w Pałacu Prezydenckim i rekonstrukcje drewnianych bram przedwojennych kamienic. Poznajcie Zbigniewa Laskusa – ostatniego warszawskiego stolarza.
Dziś Zbigniew Laskus (rocznik 1943) wciąż nie może usiedzieć na miejscu. Jak sam mówi, musi coś robić, bo na emeryturze by zwariował. W poniedziałek bierze „na warsztat” zabytkowe drzwi kamienicy z ulicy Jaworzyńskiej. Ze starannie ustawionych segregatorów wyciąga zdjęcia innych podobnych prac. Warszawskie adresy: Wilcza 13, Narbutta 50, Hoża 27…
– Kiedy zaczynałem, to żeby przewieźć meble do klienta trzeba było zamówić rikszarza. Czekali pomiędzy Nowogrodzką, a Żurawią, a jak było więcej mebli, to braliśmy wóz konny – Zbigniew Laskus zabiera nas w podróż do Warszawy lat 60.
– Nie raz nie dwa wieźliśmy je Marszałkowską, nie było wtedy w ogóle samochodów – wspomina.Kiedy w 1965 roku zakładał swój zakład stolarski, w Polsce w najlepsze rządził towarzysz Władysław Gomułka. Władza niechętnym okiem patrzyła na prywatną inicjatywę i chętnie nakładała domiary podatkowe, ale bez pracy rzemieślników, centralnie planowany przemysł meblarski nie byłby w stanie sprostać rynkowym potrzebom.
– Przez 25 lat robiłem rzeczy dla ludzi, którzy mieli gust i pieniądze – opowiada INN:Poland Zbigniew Laskus. – Zamawiali u mnie politycy, aktorzy, ludzie kultury, dyplomaci. Kiedyś zamówił u mnie Tadeusz Gołębiewski, miał wtedy fabrykę słodyczy pod Wołominem. Pamiętam jak przyjechał do mojego warsztatu na Wilczej, kierowca odebrał piękne meble, a on zabrał mnie z synami na obiad do Hotelu Forum – opowiada Zbigniew Laskus.
W 1990 roku dla ówczesnego ambasadora Luksemburga, którego żona jest Polką, urządził całe piętro willi w Wiedniu – Przez trzy dni pracowaliśmy dzień i noc, ale potem przez 16 dni zwiedzaliśmy stolicę Austrii – opowiada. – Był naszym przewodnikiem, a potem, korzystając z paszportu dyplomatycznego, odprowadził nas do samego samolotu. Byłem bardzo wzruszony, kiedy ostatnio, po ponad ćwierć wieku, poznał mnie brat ambasadorowej – kontynuuje.
Pan Zbigniew przetrwał głęboką komunę, transformację ustrojową i zmiany polityczne ostatnich lat. Pracował dla najważniejszych instytucji państwowych w Polsce. Dla Lecha Wałęsy robił fotele prezydenckie, urządzał gabinety marszałków Sejmu, meblował i wyposażał ministerstwa.
Zaczęło się w 1970 roku od zlecenia w ówczesnym Ministerstwie Przemysłu. Na remont mebli z gabinetu i pokoju wypoczynkowego Zbigniew Laskus dostał trzy dni. Na tyle minister wyjechał z Warszawy. Kiedy wzorowo wykonał zlecenie, poszły za nim zamówienia z kolejnych ministerstw.
– To, że pracowałem dla takich instytucji pomagało mi w tamtych czasach. Nigdy nie zajmowałem się polityką, miałem za dużo roboty – mówi w rozmowie z INN:Poland. – Wchodziłem do wszystkich najważniejszych gabinetów, Sejm znam jak mało kto – mówi.
Ostatnio znowu był kilka razy w Sejmie. Na oknie maleńkiego biura na ulicy Koszykowej w Warszawie wiszą trzy przepustki dzienne. Były do wykonania drobne prace. Pan Zbigniew był tylko podwykonawcą firmy, która wygrała przetarg.
– Ja w ogóle w przetargach nie startuję. Nie wiem jak to może tak być, żeby decydowała tylko cena – nie kryje rozczarowania. – Rzeczy które robiłem, są praktycznie niezniszczalne. Teraz wygrywa tandeta. Siedzisko składa się z gąbki i skóry. Kiedy robiłem fotele do Pałacu Prezydenckiego, specjalnie szukałem starych sprężyn, które już popracowały, na nie kładłem trawę morską, flanelę, na to włosie i dopiero poszycie –pan Zbigniew mówi o swojej pracy z takim zapałem, że aż trudno uwierzyć, że już dawno skończył 70 lat.
Zmiana ustroju była również zmianą upodobań Polaków. Zaczęły być modne meble sprowadzane z Włoch, Norwegii i innych krajów. Liczyło się to, że są zagraniczne, kupione w Londynie, Mediolanie. Pojawiła się nowa klasa nowobogackich. Zakład pana Zbigniewa który kiedyś liczył 12 stolarzy, zaczął się kurczyć. Dziś oprócz niego, pracują trzy osoby, w tym jego syn.
– Nie ma już w Warszawie rzemieślników. Już nie znam żadnego. Zabijają nas koszty. Robię to, tylko dlatego, że to kocham, ale mój syn pewnie już nie będzie chciał kontynuować, po co jemu same problemy – pan Zbigniew nie kryje rozgoryczenia. – Nie ma już uczniów, a kiedyś jako Mistrz Rzemiosł Artystycznych, mogłem mieć nawet ośmiu w jednym czasie. Wszyscy koledzy pozamykali zakłady – dodaje.
Ale pojawiają się jaskółki. Pan Zbigniew dostał właśnie zlecenie na renowację dębowych drzwi gabinetu wicepremiera Mateusza Morawieckiego. Ale zmienia się także podejście zwykłych ludzi.
– Niedawno zarządzający budynkiem przy ulicy Wileńskiej 12 na Pradze szukali warszawskiego stolarza, który będzie w stanie zrobić im okna i drzwi do budynku. Zależało im właśnie na tym, żeby to był fachowiec starej daty – mówi pan Zbigniew. – Może znowu rzemieślnicy będą potrzebni. Ale to potrwa pewnie z 50 lat – wzdycha.