Kłamstwo, niegospodarność, lenistwo – konflikt w jednym z polskich miast wszedł w fazę obrzucania się oskarżeniami i zapowiedzi zastąpienia lokalnych władz zarządem komisarycznym. Powód jest prosty: długi jednej z miejscowych instytucji są wyższe niż roczny budżet całego miasta. Problem w tym, że takich miast w Polsce jest mnóstwo.
Bój w województwie kujawsko-pomorskim ciągnie się od miesięcy: dług szpitala w Grudziądzu sięgnął już 529 milionów złotych, podczas gdy miejska kasa dysponuje w tym roku kwotą „zaledwie” 457 mln zł. Spór zaognia się tym bardziej, że wojewoda jest politykiem PiS, a Grudziądzem rządzi PO. – Nie wyobrażam sobie rozwiązania problemów szpitala z ekipą obecnie rządzącą Grudziądzem – ucinał wojewoda Mikołaj Bogdanowicz, dorzucając, że władze miasta nie przedstawiły żadnego pomysłu na wyjście z trudnej sytuacji.
Nieuniknione koszty prestiżu
Regionalny Szpital Specjalistyczny w Grudziądzu to rozległy kompleks budynków, w którym pracuje około dwóch tysięcy osób – zaskakująco dużo, jak na 100-tysięczne miasto. Jednak ta instytucja nie zaspokaja wyłącznie potrzeb mieszkańców miasta – działają tu m.in. dwie hybrydowe sale operacyjne, pozwalające wykonywać operacje na otwartym sercu oraz wyrafinowane zabiegi na tętnicach czy aortach.
W całej Polsce takich sal jest zaledwie kilka, z tego dwie właśnie w Grudziądzu. Nic dziwnego, że ruch tu spory – NFZ zakontraktował z placówką 100 zabiegów rocznie, w rzeczywistości jednak odbywają się one codziennie, a nawet częściej. – Gdybyśmy mieli zapłatę za wszystkie świadczenia, z całą pewnością na poziomie operacyjnym mielibyśmy bilans dodatni. Tak bywało w poprzednich latach – kwitował w mediach Piotr Jaskulski, tymczasowo kierujący placówką.
Iluzja bezpieczeństwa z poprzednich lat sprawiła zapewne, że menedżerowie instytucji przeszarżowali. Na rozbudowę szpitala brano gigantyczne kredyty inwestycyjne, tymczasem pieniądze z NFZ za nadprogramowe zabiegi nie płynęły – do dziś sprawa jest w sądzie. Od kredytów zaczęto naliczać odsetki, szpital zaciągał kolejne kredyty na spłatę starych, zwykle na coraz gorszych warunkach.
Suchej nitki nie pozostawiła na poczynaniach menedżerów szpitala Najwyższa Izba Kontroli, która dokładnie przeanalizowała przyrastające w ostatnich latach zadłużenie placówki. Co więcej, według Izby, większość szpitalnych oddziałów przynosiła straty, w co trzecim nie wykorzystywano nawet połowy łóżek. 70 proc. nieruchomości jest obciążone hipoteką – co oznacza, że może wkrótce trafić w ręce wierzycieli.
Konflikt nabrał temperatury na początku tego roku. Zgodnie z ustawą o działalności leczniczej straty szpitala powinno pokryć miasto. Tymczasem w luty Regionalna Izba Obrachunkowa zakwestionowała grudziądzki budżet – nie było w nim środków na ten cel. Spadła głowa wieloletniego dyrektora szpitala, teraz gra toczy się o fotel prezydenta miasta.
Nie dadzą zbankrutować
Ratuszowi w Grudziądzu pozostają uniki. Władze miasta chcą przerzucić odpowiedzialność na wojewodę – sugerując, że to urząd wojewódzki jest organem prowadzącym szpital. Ale też władze szukają na gwałt oszczędności. – Podejmowaliśmy uchwałę o obniżeniu świadczeń socjalnych, dodatków mieszkaniowych, zabraliśmy pieniądze z MZK: to jest co prawda pół miliona, ale na pewno będzie mniej autobusów, mniej kursów – skarżył się mediom radny PiS, Krzysztof Kosiński. Jak wyliczył członek specjalnego zespołu, mającego przypatrzyć się sytuacji w szpitalu – gdyby na długi szpitala miało się zrzucić miasto, każdy mieszkaniec musiałby wyłożyć po 5,5 tys. złotych. Wnioski NIK też były jasne: szpital należy zlikwidować lub przekształcić.
Czy Grudziądz bankrutuje, jak chciałyby media? Cóż, przy założeniu, że odpowiada za sytuację w szpitalu – tak. Jedyny pomysł ratusza na wyjście z sytuacji, to pomoc z budżetu centralnego – wynikająca choćby z faktu, że skoro „państwo widziało potrzebę wybudowania szpitala zaspokajającego potrzeby pół miliona okolicznych mieszkańców, to powinno ono też współdźwignąć odpowiedzialność za sytuację”. Co prawda, NIK odmówiła wszczęcia śledztwa dotyczącego szpitala w Grudziądzu, ale NIK nie pozostawiała większych wątpliwości, że to miasto musi pokryć ujemny wynik finansowy placówki. A skoro przeszło pół roku po kontroli nic się nie zmieniło – oznacza to czas na bankructwo.
Jednocześnie formalnie Grudziądz zbankrutować nie może. – W Polsce nie ma stosownych przepisów. Jedyna regulacja sprowadza się do tego, że skoro miasto jest w stanie zadłużenia, to powinien zostać wprowadzony komisarz, który wdroży program naprawczy – mówi INN:Poland Ewa Suchocka-Roguska, była wiceminister finansów.
W rzeczywistości jednak zakres zadań komisarza w polskiej gminie nie różni się zbytnio od komisarzy, którzy zarządzają upadłym Detroit, czy kilkoma innymi miastami w USA. – Możliwości komisarza zależą od tego, w stosunku do kogo są długi, jakie są możliwości rozkładania ich na raty, szukania ugody z wierzycielami – podkreśla Suchocka-Roguska.
Jednocześnie była wiceszefowa resortu finansów przyznaje, że wprowadzenie zarządu komisarycznego to jasny komunikat, że władze nie potrafią poradzić sobie z sytuacją. Komisarz ma tę sytuację uporządkować, korzystając ewentualnie ze wsparcia państwa na programy naprawcze.
Ranking najbardziej zadłużonych
Nad Wisłą o bankructwo ocierały się dotychczas nieliczne gminy. W 2004 r. spotkało to gminę Brzosie, która tak zaszarżowała z wydatkami, że latami nie płaciła ZUS. Skończyło się wymianą wójta, pożyczką rzędu 4 mln złotych z resortu finansów i programem naprawczym. W 2011 roku w budżecie gminy Nieszawa zabrakło, bagatela, 300 tysięcy złotych. W gminie przygasły światła, burmistrz podał się do dymisji, a jego następcy stopniowo ustabilizowali sytuację.
Tuż po ostatnich wyborach samorządowych okazało się, że na krawędzi upadłości balansuje Pisz.. – Jak zostawiałem urząd w 2006 roku, praktycznie nie było długów i pracowało tu 76 urzędników. Kiedy po ośmiu latach ponownie zostałem wybrany, armia urzędników rozrosła się do 450 osób, a długi przekroczyły 70 mln zł – narzekał Andrzej Szymborski stary-nowy burmistrz tej miejscowości. Brakowało mu 12 mln złotych.
Szymborski obniżył sobie pensję, zlikwidował straż miejską, a wreszcie zaczął redukować zatrudnienie w urzędzie. W Sejnach brakowało 14 mln, a dług rósł mimo corocznych ostrzeżeń Regionalnej Izby Obrachunkowej, sięgając 91 proc. rocznego budżetu (ustawowy limit zadłużenia to 60 proc. rocznych dochodów). Gigantyczne dziury zieją też w finansach Suwałk, Elbląga i Słupska. Jak się wytyka „pod kreską” są Toruń (86,3 proc. rocznych dochodów), Bydgoszcz – 72,4 proc., Poznań – 69,4 proc.
Co grozi gminom, które pogrążają się w długach? W Ameryce policja przestaje patrolować ulice, gasną światła, zamykane są placówki publiczne. W Polsce mieszkańcom jednak to nie grozi, chyba że przejściowo. – Gmina ma określoną ilość zadań, które musi na pewno wykonać. Nie ma takiej opcji, żeby zamykać z powodu zapaści finansów szkoły czy przedszkola, nie przestanie działać administracja – mówi Ewa Suchocka-Roguska. – Ale poza zadaniami obowiązkowymi są też zadania fakultatywne i tam można szukać oszczędności – dodaje. Oznacza to, że szkoła czy szpital nie zostaną zamknięte, ale już dom kultury czy hala sportowa – jak najbardziej. Podobnie pensje pracowników.
Na smyczy parabanków
Niestety, odkąd do Polski popłynęły pieniądze unijne, samorządy zaczęły zadłużać się po uszy. W umownej pierwszej fazie podciągano kanalizację czy elektryczność do zaniedbanych części miast i miasteczek, w drugiej fazie – odnawiano chodniki i upiększano miejską infrastrukturę. W trzeciej fazie zaczęto budować lokalne inwestycje, od aquaparków po lokalne lotniska.
Kto chciał skorzystać z unijnych pieniędzy – a więc w powszechnym mniemaniu, budować za pół-darmo – musiał wnieść wkład własny. Początkowo było to 10-15 proc., dziś nierzadko już 50 proc. Wciąż się opłaca, ale dziś już nieliczne gminy stać na to, żeby inwestować z posiadanych środków. Więc biorą pożyczki, nierzadko nawet w parabankach.
Zakaz pożyczania w parabankach zapowiedzieli na początku tego roku politycy PiS. Problem w tym, że na wszelkie zakazy jest dziś za późno. Polskie gminy są w fatalnej kondycji finansowej – i po okresie pożyczkowego szaleństwa będą musiały skoncentrować się na spłacaniu kredytów. A i z tym będzie coraz trudniej, choćby dlatego, że mniejsze ośrodki pustoszeją. Błędne koło. Być może czas jednak przemyśleć, jak w polskich realiach przeprowadzać procedurę bankructwa.