12 złotych brutto – taką minimalną stawkę godzinową chciałby przeforsować rząd. Dziś gabinet Beaty Szydło ma się pochylić nad nowelizacją ustawy o minimalnym wynagrodzeniu. Główny zamysł: wprowadzić od 1 stycznia przyszłego roku minimalną stawkę godzinową także w przypadku umów-zleceń. Eksperci mogą się spierać, czy to dobrze, czy źle. Jedno wydaje się pewne: na nowelizacji najmniej zyskają pracownicy.
Nie trzeba długo się rozglądać, żeby znaleźć nad Wisłą kiepską pracę. Na bazarkach sprzedawczynie zarabiają 3,5 złotych za godzinę, w budkach z kebabem stawka może być ciut większa: 4 złote plus jeden kebab gratis dziennie. Duże sklepy czy sieci, np. stacji benzynowych, wyceniają pracę mniej więcej dwa razy wyżej. Na podobne stawki mogą liczyć np. kurierzy. Na samym szczycie tego antyrankingu intratnych miejsc pracy należałoby ulokować nocnych stróżów czy ochroniarzy: w przeliczeniu na godziny ich praca warta jest 2 zł. Ale nieformalnie wiadomo też, że panie segregujące np. ubrania w hurtowniach używanej odzieży zarabiają mniej więcej połowę tej stawki.
Te realia trudno byłoby nazwać nawet „tajemnicą poliszynela”. Nic więc dziwnego, że w Ministerstwie Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej postanowiono w końcu zrobić porządek z takimi stosunkami pracy. Cel jest szlachetny: ochrona pracujących – i samozatrudnionych – przed nadużyciami przy umowach cywilnoprawnych oraz wprowadzenie ochrony osób otrzymujących wynagrodzenie na najniższym poziomie.
Rzeczywiście, formuła umowy-zlecenia mogą służyć do obniżenia wynagrodzenia poniżej ustawowej pensji minimalnej. 12-złotowy limit miałby zastosowanie do każdej umowy, bez względu na to, czy stawka miałaby charakter godzinowy, dzienny, tygodniowy, czy miesięczny. W ten sposób – przy założeniu, że osoba wykonująca pracę „na umowie-zleceniu” pracuje osiem godzin dziennie – płaca dorównałaby ustawowej pensji minimalnej.
Projekt zakłada kilka wyłączeń: sytuacje, w których o miejscu i czasie wykonania zlecenia czy usług decyduje przyjmujący zlecenie, albo gdy wynagrodzenie uzależnione jest wyłącznie od rezultatu pracy. Do wyjątków należeć będą też umowy z zakresu usług opiekuńczych i bytowych (np. prowadzenie rodzinnych domów pomocy, opieka nad dzieckiem w pieczy zastępczej, opieka nad grupą osób podczas wycieczek czy wypoczynku, gdy usługi są świadczone dłużej niż przez dobę). Jeśli wyłączenia mogą uchodzić za marchewkę, kij nie budzi wątpliwości: są nim kary – od 1 do 30 tys. złotych.
Wysoka cena pracy
Biznes przyjmuje projekt bez entuzjazmu. – Rządzący politycy powinni skupić się na tworzeniu warunków do rozwoju polskich firm, czyli tworzeniu nowych miejsc pracy. Wtedy pensje automatycznie wzrosną, a poziom minimalnego wynagrodzenia ustali rynek pracy – komentuje dla INN:Poland jeden z najbogatszych Polaków, prezes firmy FAKRO, Ryszard Florek. Według niego, ustalenie minimalnych wynagrodzeń odbije się polskiej gospodarce czkawką. – Najbardziej odczują to polskie, rodzime firmy, które konkurują z produktami z Chin i innych państw nisko-kosztowych, w których wynagrodzenia są niższe niż w Polsce. Produkty takich rodzimych firm przestaną być konkurencyjne na rynku – ucina.
Co oznacza "utrata konkurencyjności", wiadomo. W polskich warunkach wciąż konkuruje się przede wszystkim ceną, nawet jeśli kryterium jakości stopniowo nabiera znaczenia. Dla polskiego biznesu, zwłaszcza tego, który działa w branżach, w których produkt jest najtańszy - branży spożywczej czy najprostszej produkcji tekstylnej czy przemysłowej - taki skok wydatków może się okazać zabójczy.
Na dodatek, nie zaprowadzi daleko. - Mieliśmy już takie czasy, gdy rząd wyznaczał cenę masła, mieszkań i wszystkiego innego. Jak widać, administracyjne wyznaczanie ceny nie sprawiło, że byliśmy bogatsi. Bogactwo nie weźmie się również z faktu, że rząd podniesie cenę pracy – sekunduje mu Andrzej Sadowski z Centrum im. Adam Smitha. - Żaden z członków rządu czy parlamentu nie wie, jaka jest, albo powinna być, cena pracy pomocnika piekarza w Małkini, czy szewca w Bielsku-Białej. Jakim cudem te same stawki mają też obowiązywać w całej Polsce, skoro rynki pracy mają charakter lokalny? - dorzuca.
Według Sadowskiego, podwyżka płac to po prostu – podwyżka podatków. - Zwiększenie administracyjnej ceny pracy oznacza, że trzeba zapłacić więcej podatku od tej pracy, pod różnymi postaciami. Mówienie o 12 złotych za godzinę to oszustwo, ludzie widzą 8,70 zł z tej sumy – argumentuje ekonomista.
Niewątpliwie, gdyby sprawę sprowadzić do wyciśnięcia z przedsiębiorstw dodatkowych pieniędzy, to jest z czego wyciskać. Pod koniec ubiegłego roku kwotę „zachomikowaną” przez polskie firmy na kontach bankowych szacowano na 233 miliardy złotych („są tak wielkie, że politycy już myślą, jak je wydać” - kąśliwie komentowała „Gazeta Prawna”). Mało tego, w pierwszym kwartale tego roku tylko większe firmy zarobiły „na czysto” 25,5 mld złotych, o 10 proc. więcej niż rok temu. To kolejna góra pieniędzy, która ląduje na kontach, zamiast „pracować”.
Ale przynajmniej z pozoru nie chodzi o podatki i budżetowe wpływy, a o bezrobocie i skok cywilizacyjny. - Jeżeli pracodawcy nie zaczną płacić więcej, Polacy zaczną wyjeżdżać za granicę – grzmiał niedawno na łamach „Faktu” wiceminister w resorcie rodziny, pracy i polityki społecznej, Stanisław Szwed. - Pracodawcy twierdzą, że nie mogą płacić więcej, bo koszty pracy są wysokie. Tymczasem w dalszym ciągu dużo naszych firm konkuruje z zagranicznymi niskimi płacami. Razem z wicepremierem Mateuszem Morawieckim chcemy to odwrócić. Mamy konkurować z zagranicznymi przedsiębiorstwami nie niskimi wynagrodzeniami czy cenami, ale innowacyjnością, fachowością, doświadczeniem – perorował minister.
Ścierka tańsza od innowacji
Resort mógłby się tu powołać na opinie licznych ekspertów. Kilka dni temu eksperci Konfederacji Lewiatan zapowiedzieli, że minimalne pensje powinny w przyszłym roku wzrosnąć do 1900 złotych brutto – zamiast przewidywalnej kwoty 1862 zł (obecnie to około 1850 zł). Wzrost większy niż przewidywany miałby być zasługą rosnącej wydajności pracy.
Wzrost płac to również jeden z postulatu raportu „Reforma kulturowa 2020-2040”, pod którym podpisali się czołowi polscy eksperci, m.in. Janusz Czapiński, Mirosława Marody, Radosław Markowski czy Jacek Santorski. - Popyt bierze się z płac – przekonuje INN:Poland prof. Elżbieta Mączyńska, jedna ze współautorek raportu, szefowa Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego. Według niej tania praca jest barierą innowacyjności. – Gdy taniej jest zatrudnić człowieka ze ścierką, pracodawcy będą woleli oszczędzić na urządzeniach – podsumowuje skrótowo prof. Mączyńska.
– Przyjęcie minimalnej stawki to generalnie dobry pomysł. Per saldo to dobra regulacja – ostrożnie kwituje też prof. Ryszard Bugaj, ekonomista i niegdysiejszy szef Unii Pracy. – Z całą pewnością będą też tacy przedsiębiorcy, którzy będą mieli kłopot, mogą nie dać rady – dorzuca. Ale i on zakłada, że parę groszy więcej w kieszeniach najgorzej zarabiających przełoży się na podwyższony popyt. – Polecą wydać te pieniądze na przeważnie polskie produkty – kwituje prof. Bugaj. Ergo: zyskają przedsiębiorcy.
W obecnej sytuacji wydaje się, że chodzi o swoiste perpetuum mobile: podwyższymy pensje, to ludzie zaczną więcej wydawać, a specjaliści z najwyższymi kwalifikacjami zostaną w kraju. Wyższe wydatki i kwalifikacje przełożą się na świetną kondycję polskiego biznesu. Przy okazji, skoro będą więcej zarabiać, więcej wydawać i przynosić pracodawcom większe zyski – wszystko opodatkowane – nasmarują fiskalną machinę państwa.
Witajcie w szarej strefie
Problem w tym, że w branżach, gdzie płacono stawki niższe od planowanych 12 złotych brutto, trudno mówić o innowacji czy nadzwyczajnej fachowości. - Na rynku pracy mamy dzisiaj ludzi, zwłaszcza w wieku 50 plus, którzy funkcjonują na nim tylko dlatego, że przy swoich niskich kwalifikacjach są jeszcze w stanie znaleźć jakieś zajęcie, choćby w sektorze usług ochroniarskich – podkreśla Andrzej Sadowski. – Obowiązują w nim niskie stawki nie dlatego, że jest taki wredny dla pracowników, lecz dlatego, że tak rynek wycenia brak kwalifikacji – kwituje.
Minimalne wynagrodzenie może też dotknąć kilkumilionową rzeszę osób zatrudnionych w 1,8 mln polskich mikrofirm. To tam średnie wynagrodzenie wynosi nieco ponad 1600 zł miesięcznie, tam też znaczna część wynagrodzeń wypłacana jest „pod stołem”. – Regulacje, gdzie próbuje się wprowadzać np. wyższą cenę płacy minimalnej nie doprowadziły do zwiększenia ilości miejsc pracy, wypchnęły wręcz niektóre zajęcia do szarej strefy – ucina Andrzej Sadowski. Zapomnijmy też o o jednocyfrowym bezrobociu. – Dla osób w wieku 50+ alternatywa jest taka: albo ci ludzie będą pracować na dotychczasowych stawkach, albo nie będą pracować w ogóle – mówi.
Według analityka, twierdzenia o malejącym bezrobociu czy rynku pracownika można by litościwie pominąć milczeniem. – Jeżeli uwzględnimy dwumilionową emigrację, bezrobocie nie maleje. To emigracja Polaków sprawia, że politycy ulegają złudzeniu optycznemu, że w Polsce jest lepiej – kwituje Sadowski. A, jak twierdzi prezes Fakro, Ryszard Florek, dopiero spadek bezrobocia sprawi, że polski rynek pracy stanie się rynkiem pracownika. – Jak będą powstawały nowe miejsca pracy, to bezrobocie będzie malało. I to jedyny sposób na wzrost wynagrodzeń – podsumowuje.