
Jeśli jesteś szewcem i zakładasz firmę, to jej podstawowym założeniem jest to, żeby przynosiła dochód, dawała ci pracę przez następne 20 lat. A gdybyś założył start-up szewski? Czy takie same założenia leżą u jego podstaw? A może celem powstania tego start-upu byłoby pozyskanie inwestorów, którzy sfinansowaliby ekspansję i sprzedaż całego interesu w optymalnym momencie?
REKLAMA
– Cześć, jesteśmy startu-pem, który… - dlatego po tych słowach nierzadko zasypiam. Mój mózg przechodzi w tryb oszczędzania energii. Jeżeli ktoś zaczyna definiowanie swojego biznesu od słowa start-up, to znaczy, że biznesu prawdopodobnie nie ma. Jest pomysł i przyzwolenie na nierentowność. Krzywdzące?
Rozmawiałem kiedyś z Tomkiem Kępińskim, który założył polbox.com. Pod koniec lat 90. wszyscy polscy internauci znali tę markę. Polbox jako pierwszy w kraju oferowali darmową skrzynkę pocztową dostępną przez POP3 i miał kilkaset tysięcy klientów. Rynek reklamy w internecie jeszcze wtedy nie istniał. Z czego więc żyła firma Polbox? Z budowania infrastruktury światłowodowej. Spółka została sprzedana w 2001 roku Softbankowi na bardzo dobrej wycenie. Sam Tomek mówił, że prowadził Polboxa jak normalną firmę, która miała wypracowywać zyski i przynosić dodatni bilans niemal od początku.
Dziś prawie codziennie rozmawiam, mailuję, czatuję ze start-upowcami, menedżerami inwestycji, aniołami biznesu. To co jest uderzające, to niemal dumne obchodzenie się tych pierwszych z brakiem zysku. Inwestowanie w ciągły wzrost stało się idealną wymówką. Kult wzrostu wypiera kult wyniku. Przedsiębiorcy są w stanie przez wiele miesięcy generować straty, wierząc, że jak urosną, to przyjdzie bogaty wujek, sypnie groszem… i znajdzie wreszcie sposób, jak zarabiać.
– Mamy już półtora tysiąca ściągnięć naszej aplikacji – słyszę. A ile osób wykupiło wersję płatną? Osiem. Startup nie osiągnął efektu skali, ani nie ma pomysłu na to, żeby zachęcić ludzi do płacenia za usługę. Kończy się tak, że kolejni inwestorzy dorzucają banknoty do tego pieca, byle dalej się paliło. Kolejne 100 tysięcy pozwoli nam na to, żeby mieć 3 tysiące pobrań i 15 płatnych użytkowników. A co potem? Potem poszukamy następnego inwestora. Nierentowność jest wpisana w DNA tzw. "myślenia start-upowego". Na zarabianie przyjdzie czas później.
Szuje się, że 90 procent start-upów nie przeżywa dwóch lat. A ile procent zwykłych firm upada w takim czasie? Dane GUS, mówią, że pierwszy rok przeżywają trzy z czterech mirkofirm. Po pięciu latach wciąż funkcjonuje co trzecia z nich. Z czego wynika ta różnica między firmami, a start-upami? Z podejścia do biznesu? Z przyzwolenia na naukę? Bo nie jest to cena, jaką płacimy za kreatywność. Znakomita większość start-upów, jakie spotykam, nie odkrywa niczego nowego. Kopiują już znany model. Mariusz Gralewski ze ZnanyLekarz.pl nazywa to zjawisko „Uberem dla drabin”. Próbują zastosować istniejące rozwiązania do bardzo niszowego rynku. Myślą produktem, a nie potrzebą klienta.
Tzw. myślenie start-upowe uczy pewnego bardzo złego nawyku. Ignorowania długotrwałej, wielomiesięcznej straty. Sygnał, który w normalnej firmie jest dzwonkiem alarmowym, syreną tonącego statku, bywa usprawiedliwiany tym, że rośnie liczba użytkowników. Bal na Titanicu trwa.
Często brak prawdziwego pomysłu na biznes, maskowany jest nowomową. „Budujemy platformę synergii”, „przestrzeń, która pozwoli na optymalizację, automatyzację procesów”… Najważniejsze jest to, co zostanie z okrągłych zdań po przejściu „testu mamy”, czyli pytaniu o to, jak można pomysł wyjaśnić mojej 70-letniej mamie tak, żeby zrozumiała. Banalnie trudne.
Zrozumiałem, co mnie drażni w tym zjawisku. Kiedy dawno niewidziany znajomy pochwalił się, że właśnie założył start-up w bardzo tradycyjnej branży. Do tej pory wszyscy w tej dziedzinie mieli po prostu firmy. Położenie firmy, nie brzmi fajnie. Ale bankructwem start-upu nikt się nie przejmie.
Napisz do autora: tomasz.staskiewicz@innpoland.pl
