Gdyby chcieć zrealizować wszystkie obietnice rządu w ciągu czterech najbliższych lat, w budżecie nie pozostałaby ani złotówka na działanie państwa. Nawet pobieżny przegląd propozycji i projektów gabinetu Beaty Szydło wystarcza, by mieć pewność, że większości z nich prędko nie zobaczymy.
Uchwalony w styczniu budżet Polski na ten rok nie pozostawia większych wątpliwości: dochody budżetu mają wynieść niemal 313,79 miliardów złotych, a wydatki – prawie 368,53 mld. Tegoroczny deficyt budżetowy zaplanowano – zgodnie z powyższym – na niecałe 54 mld złotych.
W uproszczeniu, olbrzymia większość zaplanowanych wydatków – mniej więcej na poziomie 90 proc. – to wydatki sztywne: koszty funkcjonowania państwa, wydatki administracyjne, płace urzędników, emerytury. Na inne cele – od bieżących napraw dróg, przez walkę z nieprzewidzianymi wydarzeniami typu katastrofy żywiołowe, organizację międzynarodowych wydarzeń, nadzwyczajne, nieplanowane wcześniej programy – pozostaje mniej więcej 37 mld złotych rocznie.
Sądząc po oświadczeniach ostatnich tygodni te środki zostały już zaplanowane na dobrą dekadę. Wystarczy krótka wyliczanka najważniejszych projektów, o jakich wspominali w ostatnim czasie politycy rządzącej partii.
Zacznijmy od końca. Ogłoszony pod koniec ubiegłego tygodnia program Mieszkanie Plus – rząd nie ujawnił, jakie będą koszty jego realizacji, ale ekonomiści szacują, że mogą one sięgnąć nawet 200 mld złotych. Z kolei sugerowany kilka tygodni temu projekt rewitalizacji rzek, de facto stworzenia sieci szlaków transportu rzecznego, co do którego wiceminister środowiska rozbrajająco przyznał, że może on kosztować 70 mld złotych (według szacunków branży może on pochłonąć nawet 100 mld), z czego w tej chwili władze mogą wysupłać... 1 miliard.
Oczywiście do puli wydatków należy dodać program 500+, którego koszty wstępnie szacowano na 15,5 mld złotych rocznie (a więc 62 mld w skali czterech lat), potem na 21 mld zł rocznie (a więc 84 mld do 2020 r.), a obecnie – trudno je oszacować, bo w kilku województwach już brakuje środków na dalszą obsługę programu. Nie można zapomnieć o projekcie lotniska centralnego – zgodnie z komentarzami prezydent Warszawy, mogący pochłonąć nawet do 20 mld złotych.
Pobieżnie podsumowując, w ciągu czterech lat koszty realizacji tych projektów pochłonęłyby kwotę między 350, a 400 mld złotych. Dołóżmy do tego koszty innych pomysłów. Obniżenie wieku emerytalnego dla kobiet (do 60. roku życia) i mężczyzn (do 65. roku życia) może stanowić dla budżetu obciążenie na poziomie nawet 40 mld złotych rocznie. Z kolei podwyższenie kwoty wolnej od podatku to obciążenie na poziomie 21 mld złotych w ciągu roku.
W obu tych przypadkach nie chodzi o środki ze wspomnianych symbolicznych „10 procent”. Te wydatki – w chwili, gdyby zostały uchwalone – musiałyby zostać wliczone w pulę wydatków sztywnych. Co oznacza – w uproszczeniu – że pula wydatków sztywnych wzrosłaby z 90 do... No właśnie, same wydatki na realizację tych dwóch punktów mogłyby w całości pochłonąć fundusze z „10 procent” – chodzi w końcu o, mniej więcej, 240 mld złotych.
Do tego dorzućmy coś ekstra: np. przewalutowanie kredytów frankowiczów. Nie znamy szczegółów tego projektu, ale jego koszty są wstępnie szacowane na jakieś 50 mld złotych. Plus miriada naprawdę „drobnych wydatków”: finansowanie leków osobom w wieku powyżej 75 lat (około 0,2-0,4 mld zł rocznie), czy koszty stworzenia i utrzymania Obrony Terytorialnej (same przewidywane wypłaty dla członków takich formacji, nazywane złośliwie Karabin+, mogą dobić kwoty około 0,21 mld zł rocznie).
Oczywiście, nie wszystko z wymienionych wydatków obciąży wyłącznie budżet państwa: podwyższenie kwoty wolnej od podatku w połowie obciąży budżety samorządów – bo to one dzielą z budżetem centralnym wpływy z PIT. Przewalutowanie kredytów we frankach może zostać złożone na barki Narodowego Banku Polskiego i pochłonąć rezerwy walutowe Polski. Mieszkanie Plus można realizować na gruntach przekazanych przez samorządy lub firmy państwowe. Ale to wciąż za mało.
Może więc środki europejskie. „W ustawie budżetowej na rok 2016 wydatki budżetu środków europejskich zostały zaplanowane w wysokości 71 mld 640 mln 528 tys. zł” – czytamy w komunikatach. Problem w tym, że te środki zostały przypisane do określonych, przewidzianych już dawno i zaakceptowanych przez Brukselę, inwestycji. W całej bieżącej perspektywie budżetowej UE Polska miała szansę skorzystać ze 106 mld euro – a więc jakichś 450 miliardów złotych. Z tego można próbować dofinansować program rewitalizacji rzek czy budowy lotniska centralnego. Problem w tym, że trzeba byłoby zdążyć z tymi inicjatywami do 2020 roku – a na to powoli robi się za późno, nie mówiąc o konieczności wniesienia wkładu własnego.
Jesienią ubiegłego roku, na kilka dni przed wyborami, prezes PiS Jarosław Kaczyński obiecał, że przyszły gabinet rządowy tej partii przeznaczy 1,4 biliona złotych na inwestycje, „uruchomienie kapitału prywatnego”, odbudowę gospodarki i infrastruktury oraz rozwój regionów. Przy założeniu, że rocznie dysponujemy kwotą rzędu 35-40 miliardów na potencjalne inwestycje, wydawanie tego 1,4 bln złotych potrwa nie cztery lecz, lekką rączką licząc, czterdzieści lat. Co prawda, lider PiS potem kilkakrotnie łagodził te zapowiedzi – z perspektywy ostatnich tygodni wygląda jednak na to, że postanowił je w pełni zrealizować. A może po prostu ta kampania wyborcza zaczęła się wcześniej?