Daniel Lewczuk jest inwestorem, prezesem polskiego oddziału jednej z największych firm executive search i jedną z kilkudziesięciu osób na świecie, która w ciągu roku przebiegła cztery pustynie na czterech kontynentach. Za kilka miesięcy wystąpi przed 20 tysiącami ludzi na scenie krakowskiej Tauron Areny obok m.in. Nicka Vujicica – jednego z najbardziej znanych mówców motywacyjnych. W rozmowie z INN:Poland opowiada o swojej pasji.
Jak to się stało, że zacząłeś w ogóle biegać?
Trzy lata temu szedłem Nowym Światem w Warszawie i zobaczyłem, że zostawiam ślady na asfalcie. Postanowiłem wziąć się za siebie. Kupiłem karnet na siłownię. Następnego dnia zacząłem od basenu. Po przepłynięciu 25 metrów zasapany stwierdziłem, że to nie dla mnie.
I co zrobiłeś?
Poszedłem na bieżnię. Obok ćwiczyła znana aktorka. Zerknąłem i zobaczyłem, że maszeruje w tempie 7,3 km/h. Wtedy włączył mi się samiec alfa. Nastawiłem swoją bieżnię na 10 km/h. Po 400 metrach modliłem się, żeby to się już skończyło. Kiedy po długich sześciu minutach wreszcie przebieglem pierwszy kilometr, nacisnąłem STOP. Maszyna zrzuciła mnie do tyłu. Bieganie było nie dla mnie…
Został jeszcze rower?
Dokładnie. Wydawało mi się, że wreszcie znalazłem to, o co mi chodziło. 50 minut spokojnego pedałowania i oglądania porannych wiadomości. Problem pojawił się, jak przyszedłem do biura. Nie mogłem siedzieć, mój tyłek nie był przyzwyczajony do rowerowego siodełka. Tego dnia pracowałem na stojąco.
Nie miałeś żadnej kondycji. Co zrobiłeś, aby się zmotywować?
Zapisałem się na Ironmana do Klagenfurtu. Cały rok podporządkowałem temu, żeby osiągnąć swój cel i zrobiłem to. 12 miesięcy później pokonałem 3800 metrów pływania, przejechałem na rowerze 180 kilometrów i na koniec przebiegłem maraton.
Tak po prostu?
Działałem podobnie jak w biznesie. Miałem jasny cel i zrobiłem wszystko, co mogłem. Znalazłem trenera, zdobyłem ogromną wiedzę o suplementacji. Ćwiczyłem, odmawiając sobie wielu przyjemności. Wieczorem kiedy inni pili lampkę wina, ja sobie jej odmawiałem, bo następnego dnia rano miałem długie wybieganie. Znajomi najpierw nie rozumieli, ale potem zazdrościli tego, co zrobiłem.
Zazdrościli?
Oglądali medal i mówili: „Też bym chciał taki mieć”. Ale nie byli gotowi, by czekać na niego rok. Nie byli gotowi poświęcić się temu celowi. A ja udowodniłem, że da się to zrobić w rok, od absolutnego zera.
A jak się przygotowywałeś do pokonania czterech pustyń?
Zanim wyruszyliśmy, pytałem doświadczonych ultrasów jak się przygotować. Podpytywałem m.in. Stefana Batorego, który wcześniej pokonał Maraton Piasków. Rady bardziej doświadczonych osób były bezcenne.
Podasz jakiś przykład?
Plecak, z którym biegłem pakowałem 32 godziny. Co chwila coś zmieniałem. Marek Wiekiera, z którym wyruszyliśmy na tę wyprawę ciągle mi kazał coś wyrzucać. Na przykład złamać szczoteczkę do zębów. Oszczędziłem kilka gramów, ale na koniec pakowania z tych drobnych rzeczy zrobiło się kilka kilogramów mniej. A wierz mi, że na 63-cim kilometrze biegu po pustyni robi to ogromną różnicę.
Jak w ogóle wyglądał ten bieg?
Na każdej pustyni biegliśmy w tym samym rytmie. Niedziela, poniedziałek, wtorek i środa po około 40 kilometrów. A we czwartek, na koniec – 90. A każdego dnia było coraz trudniej, zmęczenie kumulowało się. Tam się nauczyłem bardzo ważnej rzeczy. Nawet jak masz świetny dzień, to nie możesz się dać ponieść emocjom. Cały czas musisz mieć przed oczami ten ostateczny cel, jakim jest ukończenie ostatniego, czwartkowego etapu. Musisz umieć sobie narzucić samoograniczenie. Jeśli dziś wyciśniesz z siebie zbyt wiele zbyt wcześnie, to może ci zabraknąć siły na osiągniecie celu.
A celem było przebiegnięcie 1000 kilometrów…
No właśnie nie do końca. Celem było zebranie środków na pomoc małej Blance, która urodziła się w 25 tygodniu ciąży. Kiedy mnie ktoś pyta, czy wolałbym, żeby zbiórka się udała, a ja bym nie ukończył projektu, czy odwrotnie, to zdecydowanie najważniejsze jest to, że zebraliśmy 106 procent potrzebnych środków. Zobowiązanie, które podjęliśmy było też motywacją w trudnych chwilach.
A na czym polegał sam projekt?
W ciągu roku mieliśmy do pokonania cztery pustynie na czterech kontynentach. Najpierw była Afryka i Sahara. Potem Gobi w Azji, Atacama w Ameryce Południowej i lodowa pustynia na Antarktydzie. Ale tam przynajmniej mieliśmy kibiców – 2 tysiące pingwinów.
Ile wydaliście na projekt?
Koło 100-110 tysięcy na głowę.
Za te pieniądze, mógłbyś przecież spędzić wielomiesięczne wakacje z rodziną na egzotycznej wyspie. Dlaczego postanowiłeś sprawdzać granice swoich możliwości na pustyniach?
Owszem, mogłem. Miałem za sobą kilkanaście lat sukcesów w biznesie. Ale szukałem czegoś, w czym mógłbym się sprawdzić. Czegoś, co zupełnie nie jest moją domeną. Najpierw pomyślałem o Mount Evereście, ale tam już było kilka tysięcy osób. 4desters ukończyło na świecie kilkudziesięciu śmiałków.
W biegach ultra zawsze trzeba postawić pytanie: dlaczego to zrobiłeś?
Bo mogłem.
To wyzwanie podjęło z Tobą trzech innych facetów. Wszyscy byliście top-menedżerami. Z czego wynika taka potrzeba ekstremalnych wyzwań u prezesów?
Kiedyś Jacek Santorski powiedział mi, że jest kilka typów biegających menedżerów. Pierwsi, to ci, którzy biegają dwa-trzy razy w tygodniu po 30-40 minut dla zdrowia. Druga to ci, którzy próbują zabiegać swoje problemy zawodowe i życiowe. Trzecia grupa, do której chyba należę, próbuje sobie coś udowodnić poza pracą.
A kiedy odpuścić?
Mam taką zasadę trzy razy NIE. Pozwala on ocenić w jakich sytuacjach trzeba powiedzieć sobie, że bieganie przynosi więcej szkody niż pożytku. Jeśli przychodzisz do pracy po treningu i nie masz siły pracować, bo spadł ci poziom cukru – to znaczy, że NIE. Drugie NIE, to jeśli zaniedbujesz życie prywatne. A trzecie, jeśli dla niewielkiej poprawy wyniku gotowy jesteś ryzykować swoje zdrowie.
Wystartowaliście we czterech…
Tak. Byłem ja, Marcin, Andrzej i Marek. Ja byłem z całej grupy najsłabszy biegowo. Miałem najmniejsze doświadczenie. Marcin miał za sobą 17 maratonów, Andrzej biegał ten dystans w okolicach 3 godzin, Marek był doświadczonym ultramararończykiem. A ja, cały czas podkreślam, byłem zwykłym facetem, który postanowił udowodnić, że się da. Nie miałem za sobą kariery sportowej, ale wiele lat za biurkiem.
…a skończyliście we trzech…
Niestety. W połowie projektu, pomiędzy tym jak wróciliśmy z Gobi, a zanim polecieliśmy na Atacamę, Marcin przedwcześnie odszedł. To była dla nas wielka tragedia. Marcin był moim przyjacielem, a takie wyprawy tylko cementują męską przyjaźń. Ponieważ ja byłem najsłabszy sportowo, to oni na mnie czekali na mecie. Ta świadomość pomagała przetrwać kryzysy. Byliśmy jak rodzina.
Pozbieraliście się i dokończyliście projekt.
Tak. Choć ja miałem bardzo niebezpieczną przygodę na Atacamie.
?
Kiedy dobiegłem do bazy, było już dawno ciemno. Chłopaki, którzy przybiegli wcześniej rozmawiali o tym, że mijali pole minowe. Ja tego miejsca nie pamiętałem. Przypomnieli o płocie i strzałce, która nakazywała biec po jego lewej stronie. Ja tego znaku nie widziałem. Pobiegłem po prawej stronie płotu, po polu minowym. Zrozumiałem to dopiero w namiocie.
Pytanie o to, czy było ciężko, jest banalne. Może powiedz gdzie było najciężej?
W biegach ultra 70 procent to głowa. Fizycznie czasem było tak ciężko, że wyznaczałem sobie bardzo małe odcinki. Dobiec do tamtej skały. Dogonić tego zawodnika. Koncentrowanie się na małych celach pozwalało pokonywać kryzysy.
A psychicznie?
Pamiętam taką noc, podczas której było mi tak zimno, że nie byłem w stanie nawet zdjąć z siebie ubrania, w którym biegłem, miałem wszystkiego dość. Marek przyniósł mi gorącą wodę w plastikowej butelce. Włożyłem ją między uda, objąłem dłońmi. Zasnąłem wyobrażając sobie, że przytulam moją żonę. To mi pozwoliło przetrwać noc.
Tęskniłeś?
Bardzo. Kiedy wracaliśmy już z Antarktydy, było wiadomo, że projekt się udał, odnieśliśmy wielki sukces. Cała biegowa Polska gratulowała nam na Facebooku. A ja prosto z lotniska wsiadłem w taksówkę, kupiłem 100 róż i pojechałem do domu…
I…
…i wszedłem do pustego domu. Moja żona się wyprowadziła. Walczyłem, ale tym razem przegrałem. Ale takie właśnie jest życie. Teraz muszę sobie wyznaczyć nowe cele.