Podatek od linków – koszmar internautów czy możliwy scenariusz?
Alek Tarkowski
07 lipca 2016, 11:47·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 07 lipca 2016, 11:47
O prawie autorskim zwykło się myśleć jako o skomplikowanym systemie regulującym korzystanie z twórczości. Jednak równie dobrze prawo autorskie można traktować jako rynek, na którym jedni sprzedają, a inni kupują prawo do korzystania z treści. A gdy w grę wchodzą transakcje, to przy zmianach prawa autorskiego chodzi zapewne o pieniądze.
Reklama.
Prawo autorskie to jednak nie tylko prosty mechanizm przepływu środków między posiadaczami i użytkownikami treści. Prawo autorskie określa także zakres swobody korzystania, wprowadzając ograniczenia praw twórców tam, gdzie dostęp do twórczości ma duże znaczenie społeczne. W interesie publicznym jest, by szkoły, nie musiały płacić za każde przeczytanie wiersza polskiego noblisty.
Wyjątki od praw autorskich wspierają także innowacje biznesowe. Tworzymy więc wyjątki, by wesprzeć generowanie zysku w określonej branży. Bowiem będące dla jednych źródłem zysku prawa autorskie są dla innych obciążeniem w prowadzonej działalności - zarówno poprzez same opłaty, jak i dodatkowe obciążenia związane z odnajdywaniem uprawnionych oraz czyszczeniem praw.
Wyobraźmy sobie, że linkowanie do treści jest obarczone opłatą prawnoautorską. Zamiast swobodnie linkować do treści, które wydają nam się ważne lub interesujące każdorazowo podejmujemy decyzję: czy zależy mi na tym linku na tyle, żeby za niego płacić? Kto posiada prawa autorskie do danego linku? Agregatory treści, katalogi linków czy wyszukiwarki nie mogłyby działać bez ogromnej prawnoautorskiej buchalterii. Internet, jaki znamy, zapewne by nie powstał - sieć działa bowiem dzięki zagwarantowanej przez prawo swobodzie łączenia ze sobą niezależnych treści za pomocą linków.
Pomysł na “podatek od odnośnika” nie jest jednak hipotetyczny. W 2009 roku niemiecka izba wydawców zaczęła lobbować na rzecz nowego rodzaju praw autorskich dla wydawców (tak zwanego "ancillary copyright"). Miał on być odpowiedzią na kłopoty finansowe branży, która wobec spadku przychodów z tradycyjnych, analogowych modeli biznesowych musiała szukać nowych źródeł. Podatek miał dotyczyć wykorzystywania fragmentów dostępnych w internecie publikacji prasowych przez wyszukiwarki czy agregatory treści.
Wydawcy uznali bowiem, że serwisy te zarabiają na ich treściach, nawet gdy nie wykorzystują ich w całości. W czarnym - dla wydawców - scenariuszu, użytkownikom internetu wystarcza rzut oka na fragmenty. Nie klikają oni nigdy, by przeczytać pełen tekst na stronie, na której został opublikowany, zatem nie oglądają reklam. Na domniemanej stracie wydawców zyskują duże serwisy społecznościowe i wyszukiwarki, stające się w tym scenariuszu dominującym źródłem informacji.
Diagnoza zmieniającego się pejzażu serwisów newsowych i sposobów pozyskiwania informacji przez użytkowników była w dużej mierze prawidłowa. Problem polegał na tym, że forsowane przez wydawców narzędzie okazało się nie tylko wadliwe, ale i szkodliwe dla nich samych. Nowe opłaty prawnoautorskie zostały wprowadzone w 2013 roku w Niemczech, a w 2014 roku w Hiszpanii. W kilka miesięcy od wprowadzenia nowych przepisów na terenie Hiszpanii został zamknięty serwis Google News. W efekcie liczba odwiedzin w serwisach prasowych spadła średnio o 6%, a w przypadku małych tytułów nawet o 14%. Ubyło użytkowników trafiających na strony z różnego rodzaju wyszukiwarek i agregatorów.
Szczególnie ucierpieli wydawcy, którzy oparli swój model biznesowy na dystrybucji treści online - bowiem polegali oni na ruchu płynącym od pośredników. Upadły też mniejsze serwisy agregujące newsy, a rynek zdominowali wielcy gracze. Efekt, udokumentowany przez raport zamówiony przez hiszpańską izbę wydawców periodyków AEEPP, był odwrotny od zamierzonego. Opłata nazywana czasem "podatkiem od Google'a" zaszkodziła wydawcom i przyczyniła się do koncentracji rynku w rękach kilku dużych graczy. Z kolei w Niemczech doprowadziło to masowego zrzeczenia się pobierania opłat przez tych wydawców, którzy chcieli współpracować z agregatorami treści. I tak nowe prawo mające gwarantować zyski nie tylko doprowadziło do zmniejszenia oferty na rynku ale i poskutkowało dodatkową biurokracją, służącą likwidacji jego skutków.
Chciałoby się powiedzieć, "ku przestrodze", i włożyć historię “podatku od linków” do szuflady z innymi nieudanymi próbami regulacji rynku nowych technologii. Jednak maszyna lobbingowa kręci się dalej! Oto po dwóch latach nacisków Komisja Europejska rozważa wprowadzenie tej nowej opłaty w całej Europie.
Europa cierpi z powodu przestarzałego prawa autorskiego, wypracowanego pod koniec XX wieku, gdy nikt nie słyszał o Facebooku czy Wikipedii lub streamingu wideo na masową skalę. Jednak zamiast skupić się na fundamentalnej reformie uwzględniającej zmiany technologiczne oraz fakt, że coraz częściej korzystamy z dóbr kultury i edukacji w wirtualnym świecie, Komisja konsultowała do 15 czerwca wprowadzenie nowego prawa dla wydawców. Mało tego, robiła to w sposób sugerujący, że decyzja o jego wprowadzeniu została już podjęta. Zupełnie jakby postrzegała internet jako prosty pas transmisyjny, po którym płyną środki od użytkowników do producentów treści.
Co gorsza, nowe prawa autorskie dla wydawców mogą nie tylko jeszcze bardziej rozregulować obieg newsów w sieci. Nieścisłości w formułowanych koncepcjach i komunikatach płynących z Brukseli powodują, że opodatkowanie odnośników może zostać wprowadzone w całej UE. Naruszony zostanie fundament sieci - już Tim Berners-Lee zaprojektował hipertekstową sieć, w której wszystko dało się połączyć ze wszystkim.
Podobnie jak w przypadku "podatku od Google'a", także w przypadku linków na celownik został wzięty konkretny problem: linki pozwalające dotrzeć do treści udostępnianych nielegalnie. Te linki jednak nie różnią się na pierwszy rzut oka od odnośników do treści jak najbardziej legalnych - a linkujący nie może być obarczony obowiązkiem ustalenia, czy na końcu jego linku mieści się treść legalna, czy nie.
I tak od problemu wydawców z zarabianiem online dochodzimy do przepisów, które mogą zakłócić funkcjonowanie internetu, jaki znamy. Pozostaje włączyć się w Europejską dyskusję i opowiedzieć się za #fixcopyright, zamiast za kolejnym #copyrightfail.
Współpraca: Natalia Mileszyk
dr Alek Tarkowski - Dyrektor Centrum Cyfrowego. Kieruje projektami rzeczniczymi dotyczącymi praw własności intelektualnej, cyfrowej edukacji i kompetencji cyfrowych. Doktor socjologii, specjalista ds. społecznych i kulturowych wymiarów technologii cyfrowych. Współzałożyciel Creative Commons Polska oraz Koalicji Otwartej Edukacji.
Centrum Cyfrowe przełącza społeczeństwo na cyfrowe. Pracujemy na rzecz zmiany społecznej i zwiększenia zaangażowania obywatelskiego wykorzystując potencjał narzędzi cyfrowych oraz modeli współpracy opartych na dzieleniu się zasobami i wiedzą.