Starzy warszawiacy liczą czas na „przed wojną” i „po wojnie”. Te daty dzielą dzieje Warszawy na dwie epoki, na dwa różne miasta, które łączy zaledwie kilka nitek. Jedną z nich jest zakład szewski „Kielman”. Historia nieprzerwanie działającej do dziś firmy rodzinnej zaczyna się w 1883 roku, a więc jeszcze długo „przed wojną”, właściwie „za cara” – jakby powiedzieli jeszcze starsi warszawiacy.
Wtedy w kamienicy na rogu Chmielnej i Nowego Światu powstała ekskluzywna pracownia. Dziś prowadzi ją już piąte pokolenie Kielmanów. Przetrwała wojenną zawieruchę, trudne czasy komunizmu. I chociaż wciąż robi buty takimi samymi metodami jak 100 lat temu, to potrafiła sprostać wymogom kapitalizmu i ma klientów z całego świata.
– Przez Stevena Segala nie mogliśmy pojechać na urlop. Akurat kręcił film w Warszawie – opowiada INN:Poland Monika Kielman, która wraz z mężem Maciejem kieruje firmą. – Zamówił jedne buty, ale tak mu się spodobały, że chciał kolejnych osiem par. A od momentu zdjęcia miary, do odebrania butów muszą upłynąć przynajmniej trzy tygodnie – wyjaśnia. Teraz kupuje tu m.in. Donald Sutherland. Wśród fanów Kielmana byli przedwojenni aktorzy, jak Bodo, czy Ćwiklińska. Dziś też są to ludzie z pierwszych stron gazet, ale Kielmanowie dbają o dyskrecję.
Proces zamówienia butów zaczyna się od obrysowania stopy. W specjalnym zeszycie Kielmanowie trzymają najcenniejsze dane klientów. To już 58 tom, ale zbierają je w ten sposób dopiero od połowy lat 80. W oparciu o pomiary stopy przygotowuje się specjalne szewskie kopyto. Wtedy wybieramy też fason i skórę, z której ma być zrobiony but. W rezultacie powstaje niepowtarzalna para. Kopyto musi być wykonane z odpowiedniego drewna. Nie może się rozsychać, nie może być zbyt miękkie. W tej chwili u Kielmana jest ponad 2 tysiące takich kopyt. Dopiero jak mamy taki model, można wybrać fason buta, dobrać materiały.
– Najsmutniejsze jest jak klient umiera, w zeszycie mamy całą historię jego zamówień. Ale niestety takie historie się zdarzają – mówi Monika Kielman. Do zakładu przy Chmielnej 6, raczej nikt nie wchodzi od tak, z ulicy. Relacje z klientami są bliskie i długotrwałe. W trakcie naszej rozmowy, byłem świadkiem sytuacji, w której klient przyszedł odebrać eleganckie półbuty. Nawet nie musiał się przedstawiać, obsługująca go Pani Ela doskonale wiedziała, gdzie czeka jego zamówienie. Do butów doszedł elegancki pasek do spodni i drugi – do zegara. Wszystko najwyższej jakości, robione na miarę.
– U nas w rodzinie każdy mężczyzna musi umieć robić buty. Mój mąż Maciej, zrobił mi zielone trzewiki jak się poznaliśmy. Później sam zrobił buty na nasz ślub – opowiada Monika Kielman. – Podobnie nasz syn Janek. Choć jest z wykształcenia hydrologiem, zrobił kilka par butów dla siebie i ostatnio jedną parę dla swojej narzeczonej. Każdy z nas musi doskonale rozumieć na czym polega ten biznes – dodaje.
Monika Kielman oprowadzając mnie po sklepie pokazuje buty z najlepszych skór. Jej mąż Maciej, szuka ich po całym świecie. Cielęca z włoskiej garbarni, wielbłąd, struś… Rekin, którego trzeba zszywać specjalnym łączeniem. Na parę butów ze skóry aligatora potrzeba dwóch młodych zwierzaków o podobnej łusce.
– U nas można je mieć za „psie pieniądze” w porównaniu do tego, ile by kosztowały w Londynie. Para butów z aligatora kosztuje 11 tysięcy złotych – wyjaśnia Monika Kielman. – Zresztą mamy wielu klientów, którzy wolą kupić u nas, niż w Londynie. Zaczęliśmy przyjmować zamówienia przez internet. Ale to wymaga szczegółowej instrukcji jak zmierzyć stopę. Sama osobiście rozmawiałam telefonicznie z premierem Bahrajnu, który zamówił u nas kilkanaście par z wysyłką – opowiada.
Międzynarodowa sława przynosi też niespodziewane propozycje. Kielmanowie stanęli przed szansą na kontrakt życia. Zachwyceni jakością obuwia Chińczycy zaproponowali otwarcie sklepu firmowego w centrum handlowym w Szanghaju. Chcieli zacząć od niewielkich zamówień – na początek tysiąc sztuk miesięcznie. Sęk w tym, że Kielmanowie w tym czasie robią 40 par. Chińczycy nie mogli zrozumieć, że nie da się ot tak powiększyć produkcji 25-krotnie. Na rynku i tak trudno jest znaleźć jednego dobrego szewca.
– Robimy ekskluzywne buty dla najbardziej wymagających klientów, nasz szewc musi być artystą – wyjaśnia. – Teraz nie kształci się już szewców. Są reperatorzy, ale takich osób, które są w stanie zrobić but od początku do końca jest bardzo mało – dodaje.
W tej chwili problemem nie jest zbyt, ale znalezienie szewców. Ale największy zakręt w historii był zaraz po wojnie. Firma musiała przenieść się na drugą stronę Chmielnej, bo budynek, w którym znajdował się pierwotnie sklep został zniszczony w trakcie Powstania Warszawskiego. Przed wojną Kielman miał osiem witryn, teraz maleńki 30 metrowy lokal, dodatkowo musiał dzielić z dokwaterowanym zegarmistrzem. Trudno było o skóry, a poza tym komuna wszelkimi sposobami dusiła prywatną inicjatywę.
Z czasem wojny wiąże się jeszcze jedna historia Kielmana. Kiedy polsko-szwedzka dokumentalistka – Marianna Bukowski – pracowała nad filmem „Portret żołnierza” o uczestniczce Powstania Warszawskiego, w jednym z archiwalnych nagrań, które przeglądała, znalazła scenę, w której dwóch powstańców marzy o tym, że po wojnie kupią sobie oficerki od Kielmana. Wiele lat później reżyserka postanowiła spełnić marzenia bohaterów. Zamówiła oficerki, ale prawdziwe wzruszenie przeżyła, gdy odwiedziła w nich Wandę Traczyk-Stawską, o której kręciła film. Starsza pani poznała buty. Pokazała reżyserce jak je pielęgnować, pomagała zakładać.
Przez ponad 130 lat historia rodziny Kielman związana jest z butami i z Warszawą. I chociaż zmieniają się czasy, zmieniają mody, prawdziwa elegancja zawsze pozostaje w cenie. W tym segmencie klienci są niezwykle wierni.
– W tej chwili tylko 20 procent naszej produkcji idzie na eksport. Kiedyś te proporcje były pół na pół. Ale ta zmiana wcale nie wynika z tego, że świat mniej kupuje. To Polacy znowu przekonują się do kupowania luksusowych butów, tak jak przed wojną – kończy Monika Kielman.