Rząd twierdzi, że przebrniemy przez kontrowersyjną reformę edukacji bez szwanku i niezauważalnie. Dodaje, że nauczyciele gimnazjów nie ucierpią, a samorządy nie dołożą nawet złotówki. Co na to zainteresowani? – My stracimy pracę, a rząd nie kiwnie palcem – grzmią nasi czytelnicy.
Pani Elżbieta reformy oceniać nie chce, gdyż – jako nauczyciel szkoły gimnazjalnej – mogłaby nie być obiektywna. Łatwiej opowiedzieć o sytuacji swojej i kolegów z pracy.
Co zrobi pani minister? Nic... Absolutnie nic.
– Chciałabym powiedzieć trochę na temat nauczycieli gimnazjalnych, którzy „rzekomo” nie stracą pracy, gdyż zostaną „wykorzystani” przez szkoły podstawowe i ponadpodstawowe – napisała do INN:Poland pani Elżbieta. – Otóż, być może w niektórych miastach, dużych miastach, ta wersja się sprawdzi. Biorąc jednak pod uwagę „moje podwórko”, to od wielu lat miasto ze starostwem nie dogaduje się w żadnej sprawie, a w starostwie nie chcę zatrudniać nauczycieli z miasta!!! – dorzucamy. Sprecyzujmy: miasto odpowiada za szkoły podstawowe i gimnazja, starostwo za szkoły ponadpodstawowe, czyli licea i technika.
Innymi słowy, w tym przypadku nauczyciele z gimnazjum nie mają szans pójść wraz ze starszymi spośród swoich uczniów do szkół ponadpodstawowych. Problem w tym, że powrót do podstawówki też nie wygląda realnie. – W szkołach podstawowych nauczyciele już często łatają etaty godzinami w świetlicy czy bibliotece. Dyrektorzy swoim nauczycielom dadzą godziny, a nie obcym – podkreśla pani Elżbieta.
– I chociaż w liceach dojdzie czwarta klasa, a w technikach – piąta, to nauczyciele szkół ponadpodstawowych, dziś ponadgimnazjalnych, będą mieli sporo nadgodzin, a my z miasta będziemy zwalniani!!! Sądzę, że taka sytuacja nie dotyczy tylko tej miejscowości, ale może się zdarzyć również w innych – co wtedy zrobi pani minister??? Nic... Absolutnie nic – pointuje.
Bardzo chytry plan
Pani Elżbieta sugeruje, że w miastach może być inaczej. Zbytek optymizmu. – Jestem zdruzgotany. To będzie olbrzymie zamieszanie. Minister Zalewska pogrzebała dorobek 17 lat reform – kwitował w rozmowie z łódzkim oddziałem „Gazety Wyborczej” dyrektor Wydziału Edukacji Urzędu Miasta Łodzi, Krzysztof Jurek. – Do końca miałem nadzieję, że pomysł likwidacji gimnazjów nie przejdzie – kwitował.
Generalnie, miasta są dalekie od euforii. – Przy takiej ilości, właściwie w każdej dziedzinie dotyczącej oświaty, nie da się uniknąć sytuacji, że będą zmieniane rzeczy, które do tej pory funkcjonowały dobrze – komentował w rozmowie z Portalem Samorządowym propozycje resortu edukacji Marek Wójcik ze Związku Miast Polskich. – Wygląda na to, że część rozwiązań jest po to, żeby można było powiedzieć, że coś zmieniliśmy. Słyszę o wielu nowościach, ale nie o źródłach ich finansowania, albo też propozycje są nieprzejrzyste – dodawał.
Największy jednak kłopot – i najgorętsza krytyka ZMP – wiąże się z tym, kto będzie ponosić odpowiedzialność za decyzje podejmowane w sprawach oświatowych. Zgodnie z założeniami reformy, taka władza trafi do rąk kuratorów oświaty, których kompetencje znacznie wzrosną: m.in. będą decydować o mapie placówek oświatowych na swoim terenie czy szkoleniu nauczycieli. Jak to komentowano kilka miesięcy temu – staną się „lokalnymi ministrami edukacji”.
Samorządowcy sarkają. – Czyli kurator będzie przesądzał, ale odpowiedzialność spoczywać będzie dalej na samorządach. Kto inny decyduje, a kto inny odpowiada: to rozwiązanie, które bardzo mi się nie podoba – podsumowuje Wójcik. Mało tego. – Bardzo chytrym planem pani minister jest też zrzucenie odpowiedzialności za losy nauczycieli gimnazjów na samorządy – dodaje. W przyszłym roku to od władz gminy będzie zależeć, czy szóstoklasiści będą przechodzić do struktur likwidowanego gimnazjum – co oznacza utrzymanie placówki i miejsc pracy na koszt gminy – czy zostaną w podstawówce, co dla osób takich, jak pani Elżbieta oznacza bezrobocie.
Wirtualne miliardy zysków/strat (niepotrzebne skreślić)
Najbardziej frapujące jest jednak nie tyle to, czego urzędnicy ministerstwa nie mówią, ile to, czego nie mówią. Nie wiadomo, w jaki sposób – i jak szybko – zmienią się programy nauczania. Wiadomo, że poprzednia zmiana kosztowała 50 mln złotych.
Bałagan finansowy wydaje się być nieunikniony: do tej pory na każdego ucznia – a więc również sześciolatków – przypadało 5300 złotych tzw. subwencji oświatowej. Teraz nastąpią zmiany – w przypadku sześciolatków przewidziana jest niższa subwencja (4300 złotych), choć będą nią objęte zarówno dzieci, które rodzice posłali do szkoły, jak i te, które pozostaną jeszcze objęte edukacją przedszkolną. Realnie oznacza to 380 mln złotych mniej dla samorządów niż mogły one zakładać jeszcze rok temu.
Ale też pula zostanie inaczej potasowana. Wraz z podzieleniem gimnazjum na dodatkowe dwa lata podstawówki oraz dodatkowy rok liceum/technikum – starostwa dostaną więcej. Dlaczego? Gmina „odpowiadała” za sześć lat podstawówki plus trzy lata gimnazjum. A zatem uczeń pozostawał przez dziewięć lat „pod gminą” oraz trzy lata (w szkole średniej) „pod starostwem”. Teraz gminie zostanie tylko 8-letnia podstawówka, per saldo rok mniej.
Kolejna sprawa ma charakter organizacyjny. Po 1999 roku samorządy wydały 130 mld złotych na nowe budynki gimnazjów. Część tych nieruchomości da się, oczywiście, zagospodarować. Co z pozostałymi, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach, gdzie nie da się takiego budynku tak po prostu sprzedać? Nie mówiąc już o szkoleniach dla nauczycieli, na które samorządy będą musiały wysupłać 300 milionów złotych.
Wszystkie jednak wyliczenia – zarówno ze strony resortu, jak i krytyków reformy – na razie zdają się psu na budę. Dopóki nie wiadomo dokładnie, „co, jak i kiedy” zmieni się w systemie edukacyjnym, potencjalne zyski i straty można liczyć w miliardach.