Kilka dni temu zdjęcia zalanego wodą Gdańska obiegły cały kraj. Widmo ogólnopolskiej powodzi zamajaczyło na horyzoncie. A ta najkosztowniejsza jest na wsi. "Rolnicy liczą straty", "rolnicy poszkodowani przez powódź" - rok w rok natrafiamy na dokładnie te same nagłówki gazet. Do ubezpieczania się od skutków powodzi nie są w stanie zachęcić ich nawet dopłaty ze Skarbu Państwa. - Jesteśmy w tym samym miejscu co niemal 20 lat temu - krytykuje w rozmowie z INN:Poland system ubezpieczeń Wiktor Szmulewicz, prezes Krajowej Rady Izb Rolniczych.
- To jest kolejny przypadek, kiedy potwierdza się, że trzeba być przezornym i trzeba się ubezpieczać, a ta prawda jest ciągle mało powszechna – powiedział w 1997 roku ówczesny premier Władysław Cimoszewicz. Mimo że od tamtego czasu minęło 19 lat, problem pozostaje wciąż aktualny.
Z danych Polskiej Izby Ubezpieczeń wynika, że na rok 2016 ubezpieczonych zostało zaledwie 30 proc. areału. Dlaczego tak mało?
- Jesteśmy w tym samy miejscu co niemal 20 lat temu – potwierdza Wiktor Szmulewicz. Zdaniem prezesa KRIR wciąż nie stworzyliśmy ustaw, które pomogłyby nam zmniejszyć koszty związane z ubezpieczeniem. W tej chwili obowiązuje monopol trzech ubezpieczalni, które zdecydowały się wejść w ten biznes. Dla przykładu – we Włoszech to 48 firm.
Problem polega na tym, że jest to rodzaj upraw o bardzo dużym ryzyku dla ubezpieczyciela. - W takich przypadkach wartość ubezpieczenia potrafi wynieść nawet 9-10 proc. wartości plonów – komentuje Szmulewicz.
Dla ubezpieczyciela problemem jest więc duże ryzyko, dla rolnika - duże koszty. Swoją rolę odgrywa też brak zaufania. Rolnicy boją się późniejszych komplikacji – tego, że w umowach znajdą wiele ograniczeń, a same odszkodowania wypłacane będą z opóźnieniami.
Na ubezpieczenie, choć jest ono obowiązkowe, decyduje się koniec końców niewielu rolników. Ustawa nakłada na nich taki obowiązek – nie precyzuje jednak zakresu. Osoba prowadząca gospodarstwo rolne może więc ubezpieczyć się np. tylko i wyłącznie od suszy. Istotne jest, by było to po prostu coroczne zjawisko.
Wspomóc rolników w tym zakresie zdecydowało się państwo. Ubezpieczając się w jednym z trzech firm, które podpisały umowę z ministrem rolnictwa – PZU, Concordii lub Towarzystwie Ubezpieczeń Wzajemnych - rolnik liczyć może na dopłatę w wysokości nawet połowy sumy ubezpieczenia, a w planach jest podniesienie tego udziału nawet do 65 proc.
W 2014 roku z budżetu przeznaczone było na to 200 mln złotych, z czego wykorzystano 160 – podawało polskieradio.pl. Według informacji portalu z dopłat skorzystało tylko nieco ponad 7 proc. uprawionych do pomocy.
Skoro jest marchewka, musi być więc także kij. Na opornych czekają niemałe kary. Od początku ubiegłego roku za niespełnienie wymogu ubezpieczenia rolnikowi grozi kara w wysokości 10 proc. minimalnego wynagrodzenia w przypadku rolniczego OC i 25 proc. w przypadku ubezpieczenia budynków rolniczych.
Kary nakłada również Unia Europejska. Rolnicy pobierający z unijnej kasy dopłaty obszarowe bez ubezpieczenia upraw muszą się liczyć z wydatkiem 2 euro od hektara. Wyjątek od tej reguły przeznaczony jest tylko dla pechowców, którzy będą mogli „pochwalić się” odmownymi decyzjami od dwóch ubezpieczycieli. Przyczyną może być również stawka taryfowa, przekraczająca poziom 6 proc. sumy ubezpieczenia.
Zdaniem Szmulewicza gotowe rozwiązania czekają na Półwyspie Apenińskim. - We Włoszech związek, który ubezpiecza lokalnych rolników tworzy się na poziomie gminy. To sprawia, że system staje się bardziej przejrzysty, a przepływ pieniędzy – bardziej czytelny – podsumowuje prezes KRIR.