Szydłowiec i Kępno. Główne miasta dwóch niepozornych powiatów, oddalone od siebie o trochę ponad 200 km. Oba są jednak sławne na całą Polskę. Przez bezrobocie. W powiecie szydłowieckim – bo pracy nie ma tam ponad 1/3 mieszkańców, w kępińskim – bo zatrudnienia nie może tam znaleźć tylko ten, kto bardzo tego nie chce.
– W latach 90. wujek załatwił mi robotę za granicą. Od tego czasu do Polski wpadam tylko od czasu do czasu – zaczyna swoją opowieść Marek, 40-latek z Szydłowca.
Historia jak wiele innych, ta zaczęła się jednak i ma swoją kontynuację w Szydłowcu (woj. mazowieckiej), które na mapie Polski świeci się jaskrawoczerwonym kolorem jako miejsce z najwyższym bezrobociem w kraju. Tym bardziej zdziwiła mnie historia pierwszej napotkanej osoby.
– U wujka robota jest, ale za 25 zł/h. A ja w tym samym czasie mam 10 euro w Niemczech. Popracuje miesiąc, może półtora, zarobię w tym czasie koło 2 tys. euro. Potem wracam do domu. No, skoro już jestem, to wpadam do wujka. Ale w Polsce to zupełnie inna praca. Za granicą są inne wymagania. Dam ci przykład. Kiedyś w poniedziałek się nie wyspałem i nie poszedłem do pracy – uśmiecha się.
I to wszystko w mieście, w którym kolejka do pośredniaka powinna wylewać się na ulicę? – Nie było żadnych konsekwencji? – dopytuję.
– No co ty. Nic się nie stało. Tu? W Szydłowcu? I tak mnie nie zwolnią, bo kogo niby znajdą w moje miejsce? – pyta sprawiając wrażenie zdziwionego faktem, że musi tłumaczyć tak oczywiste rzeczy.
Wczesne popołudnie na miejskim rynku. Na jego środku wyróżnia się duży biały budynek o oryginalnej architekturze. To ratusz. Okalające go budynki przywodzą już jednak na myśl lata 90. Ze swoją pastelozą i brzydkimi, krzykliwymi reklamami przenoszą mnie wspomnieniami do początków polskiego kapitalizmu. Niewielki plac cały zastawiony jest samochodami. Nieźle jak na taką biedę – myślę.
– Tutaj nie ma żadnego bezrobocia – żachnął się Zbigniew, szydłowiecki przedsiębiorca zagadnięty o ten fenomen. – A na tym rynku cały czas te same twarze widzę. Cała reszta robi na czarno, powyjeżdżała z kraju. Wie pan Anglia, Niemcy. Mamy tu nieźle rozbudowaną branżę kamieniarską. Ale fachowcy z tej dziedziny też uciekają, szczególnie do Belgii i Danii. Te dane, że niby 30 procent – kto w to uwierzy? Wszyscy moi znajomi są zszokowani tym, że nie ma tutaj rąk do pracy. Tylko zasiłki, by chcieli brać i w szarą strefę. Szukałem ostatnio pracownika, ale myślałem że osiwieje. Chyba czas najwyższy się stąd zawinąć – opowiada.
Powiat Szydłowiecki legitymuje się ponad 28 proc. bezrobociem. Pracownicy problemu jednak z tym nie mają. W przeciwieństwie do pracodawców. Bliźniacze problemy występują na drugim biegunie polskiego rynku pracy – w Kępnie (woj. wielkopolskie). Według statystyki GUS-u bezrobocie w powiecie kępińskim wynosi 2,4 proc. To tzw. naturalna stopa bezrobocia. Pracy nie mogą znaleźć tylko ci, którzy naprawdę tego nie chcą. Samo miasto na pierwszy rzut oka robi zgoła odmienne wrażenie. Czuć, że przesuwam się w kierunku zachodu kraju. Krajobraz staje się bardziej uporządkowany. W centrum miasta widać restauracyjne ogródki i zadbane klomby. Po oczach nie biją mnie już także ogłoszenia i reklamy z plandeki. Na pierwszy rzut oka inny świat. Problemy pozostają jednak te same.
– Z pracą w Kępnie tak jest, że znaleźć ją to żaden problem – zaczyna opowieść Marzena, 30-kilku latka, prowadząca niewielką firmę. Kobieta przyznaje jednak, że o ile praca szuka człowieka, o tyle człowiek, przynajmniej w Kępnie, raczej od niej ucieka.
– Te 2-3 proc., o których pan mówił, to ludzie, którzy przychodzą do urzędu pracy tylko po ubezpieczenie i zasiłek. Najbardziej bezczelni potrafią powiedzieć to wprost. Wyobraża sobie pan? Jestem alkoholikiem, ja tylko po pieczątkę. To się nie mieści w głowie – oburza się.
Delikatnie ucinam temat i kończę rozmowę. Szukanie pracowników to zagadnienie, które nie budzi u miejscowych najlepszych wspomnień. Wszystkie osoby, które o to zapytałem przyznawały, że znalezienie ludzi do pracy to ciężka sprawa. Niektórzy z tych powodów rekrutacji nawet nie zamykają.
– Przychodzą popytają się i idą. Czasami wprost mówią, że z urzędu pracy po podpis, a pracą kompletnie nie są zainteresowani. Jestem tak zdesperowany, że ogłoszenia daje już na całą Wielkopolskę – opowiada Marcin, kolejny kępiński przedsiębiorca.
Kępno zakładami meblarskimi stoi. To swoiste zagłębie – w jego okolicach znajduje się blisko 600 firm z tej branży. - Przenosi się to też na płacę – tłumaczy Marcin. – Oczywiście są ludzie, którzy pracują za minimum. Ale mimo tego, jesteśmy chyba jednym z bogatszych regionów w okolicy. Ile zarabiają moi znajomi? Wyciągnąć tutaj 3 tysiące na rękę to żaden problem – przekonuje.
Okazuje się więc, że GUS-owskie niebo i piekło leży bliżej siebie, niż komukolwiek mogłoby się wydawać.