Źle się dzieje w świecie wirtualnych stworków. Do sądu trafił właśnie pozew przeciwko firmie Niantic, odpowiedzialnej za aplikację Pokemon GO, na której punkcie oszalało miliony osób na całym świecie, także w Polsce. Zachwyt ustępuje jednak miejsca wściekłości – oprócz problemów prawnych, twórcy spotykają się z rosnącą falą hejtu, związana z kolejnymi aktualizacjami.
Dlaczego Niantic musi szykować się na proces? Do sądu poszedł wściekły obywatel USA. Miał dość sytuacji, w której zaaferowani użytkownicy wystawali pod jego domem, a przynajmniej pięć obcych osób zapukało do jego drzwi z prośbą o wpuszczenie. Po co? Żeby złapać kręcącego się w pobliżu jego posesji Pokemona, oczywiście.
Zmęczony tą sytuacją mieszkaniec New Jersey postanowił skierować sprawę na wokandę. Problem okazał się dużo większy – Niantic umieściła bowiem PokeGymy (punkty, gdzie gracze mogą walczyć między sobą) oraz Pokestopy (gdzie pobierają bonusowe przedmioty do gry) na prywatnych posesjach, które teraz przemierzają fani, bez zgody ich właścicieli. To główny argument, który pojawia się w pozwie.
Ta sytuacja jest kolejnym kamykiem do ogródka Niantic. W ostatnim czasie firma poczyniła wiele błędnych kroków. Najważniejszym z nich jest zerowy kontakt z użytkownikami, ignorowanie ich i brak transparentności w komunikacji (wyłączenie komentarzy na stronie na Facebooku, usunięcie adresu mailowego do kontaktu). W serwisie Twitter pojawiła się uwaga byłego pracownika przedsiębiorstwa, który w zawoalowany sposób krytykuje jej milczenie.
A fani mają na co narzekać. Serwery firmy padają jak muchy (co sam, jako gracz w Pokemon GO, doświadczyłem), czyniąc rozrywkę niemożliwą przez wiele godzin w ciągu dni. Kolejnym strzałem w stopę była akcja związana z ludźmi tworzącymi mapy Pokemonów do złapania.
Jedną z nich było Pokevision, która znacznie ułatwiała ten żmudny proces. Niantic uznało, że takie dodatki naruszają ich bazy danych – z serwerów firmy pobierane były informacje gdzie i jak długo będzie przebywał dany gatunek stworka – więc autorzy zostali zmuszeni do zamknięcia stworzonych nakładek na aplikację.
A w ten weekend pojawiła się jej pierwsza duża, oficjalna aktualizacja. I doprowadziła graczy do furii. Mianowicie, Niantic nie tylko usuwa nieoficjalne pomoce, ale wycięło również własny system, który wskazywał przybliżoną odległość do Pokemona.
Chociaż nie działał on najlepiej (często się wieszał i pokazywał, że wszystko stworzenia znajdują się w odległości kilkuset metrów od gracza) to jednak dawał punkt odniesienia. Od kilku dni wszyscy użytkownicy muszą poruszać się po omacku, bo po prostu innej możliwości grania nie ma.
Jakby tego było mało, słynącą z wysokiego poboru energii aplikacja została pozbawiona opcji oszczędzania baterii.
Na serwisie Reddit pojawił się wątek dotyczący sposobu komunikacji twórców Pokemon GO. Autor mówi jasno, że już przy poprzedniej produkcji studia, Ingress, występowały te same problemy: brak odpowiedzi na sugestie fanów i sztywne trzymanie się własnej wizji, nawet kosztem przyjemności płynącej z gry.
Kilka dni temu na stronie Niantic pojawiła się oferta pracy na stanowisko globalnego managera do spraw komunikacji. Na pewno przyda się firmie, która pod koniec lipca była warta prawie 4 miliardy dolarów i chciałaby utrzymać tę wycenę dłużej, niż moda na Pokemony, którą sama skutecznie zabija.