Według zapowiedzi Minister Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej Elżbiety Rafalskiej, minimalna emerytura od przyszłego roku nie powinna być mniejsza niż 1000 złotych. Odważna deklaracja pani minister oznacza, że świadczenia dla najgorzej sytuowanych emerytów wzrosną o co najmniej 120 zł. Skąd na to pieniądze? Częściowo dołożą się najbogatsi.
To już nie licha waloryzacja o kilka złotych. Jeżeli pomysł resortu pracy wejdzie w życie ucieszy dużą rzeszę emerytów. W tej chwili emeryturę minimalną pobiera około 80 tys. osób. Dla nich wszystkich podwyżka wiązać się będzie z ponad 100 zł więcej w kieszeni w skali miesiąca. W tej chwili emerytura minimalna wynosi bowiem 882,56 zł brutto.
Kto się wzbogaci? Oczywiście osoby, które minimalną emeryturę mają prawo pobierać. Czyli wbrew pozorom nie tak dużo. Aby ją sobie zagwarantować trzeba przepracować na etacie, w przypadku mężczyzn, co najmniej 25 lat, a w przypadku kobiet – 22. Od 2022 roku granica ma zostać zrównana i wynosić 25 lat. Chyba, że za chwilę rząd PIS przywróci poprzednią długość wieku emerytalnego.
Pomysł podnoszenia minimalnej emerytury nie spotkał się jednak z pozytywnym oddźwiękiem wśród ekspertów. – To będzie sprzyjało szybszemu kończeniu pracy zawodowej – nie pozostawia wątpliwości w rozmowie z INN:Poland Jeremi Mordasewicz z Business Centre Club. Jego zdaniem wśród wielu pracujących pojawi się pokusa, by po zaliczeniu wymaganych 25 lat, nie starać się już o wypracowanie większej emerytury. Wtóruje mu Aleksander Łaszek z Forum Obywatelskiego Rozwoju.
– Załóżmy, że pracowałem 25 lat. Z moich składek wychodzi, że powinienem otrzymywać 500 zł emerytury. Nie opłaca mi się więc dłużej pracować, bo nawet za kolejne 10 lat nie przebije poziomu emerytury minimalnej – tłumaczy. Według Łaszka zła jest sama konstrukcja płacy minimalnej. W sytuacjach, takich jak ta przytoczona powyżej, oznacza, że państwo opodatkowuje 100 proc. składek odkładanych do ZUS-u powyżej 25. roku pracy.
Łaszek jako dobry przykład dla Polski przytacza rozwiązanie chilijskie. Tam państwo ustaliło minimalną kwotę emerytury i gwarantuje określony procent od luki jaka nas od niej dzieli. W Polskim wariancie mogłoby to wyglądać tak, że zakładane minimum to 2 tysiące, a wypracowane składki – dajmy na to 500 zł. Luka wynosi 1500. Oznacza to, że państwo do naszych 500 dorzuca pewien procent od 1500. Dzięki temu każda dołożona do systemu złotówka sprawia, że stajemy się bogatsi na emeryturze.
Minister Rafalska zapewniła, że w przyszłorocznym budżecie na ten cel wygospodarowanych zostało 1 mld 680 mln złotych. Zwiększa to deficyt w naszym systemie emerytalno-rentowym, który już w tej chwili wynosi 44 mld złotych. – Od 2011 roku liczba świadczeń niższych od minimalnych wzrosła z 23 tys. do 76 tys. Wzrost przekroczył więc 200 proc – podał portal bankier.pl. Wygląda więc na to, że dosypywanie pieniędzy do minimalnych emerytur okaże się w przyszłości studnią bez dna. Co w kontekście planowanego skrócenia wieku emerytalnego nie wróży dobrze.
– Te działania są niespójne – mówi Aleksander Łaszek. – Niższy wiek emerytalny wypycha ludzi na wcześniejsze emerytury. Z drugiej strony rząd podnosi jej minimalną wysokość. To zagrożenie dla całego systemu, bo potem będzie rosnąć presja na jej dalsze podwyższanie – przekonuje ekspert.
Kto za to wszystko zapłaci? Wszystko wskazuje, że do pomysłu rządu dołożą się najbogatsi Polacy. Politycy PIS chcą znieść górny próg zarobków, do którego odprowadza się składki emerytalne. Na ten moment to 120 tys. zł brutto rocznie. W grę wchodzi kilka wariantów ich opodatkowania, na każdym najzamożniejsi jednak stracą. – Budżet zyskałby około 3 mld złotych – szacuje Gazeta Wyborcza.