Odmieniona Państwowa Inspekcja Pracy ma stać się koszmarem sennym nieuczciwych przedsiębiorców. Według nowych przepisów i ich interpretacji, PIP będzie mogła m.in. zapukać do firm w ciągu nocy i skontrolować, czy pracodawcy wypłacają minimalną stawkę godzinową. Czy to nie nazbyt wiele?
Według nowych przepisów, które wejdą w życie od 1 stycznia 2017 roku, Państwowa Inspekcja Pracy będzie mogła kontrolować instytucje bez zapowiedzi, wchodzić do firm nawet w ciągu nocy. Taką możliwość miała już wcześniej, w 2009 r. ówczesny Główny Inspektor Pracy, Tadeusz Zając zadecydował jednak, że przedsiębiorcy mają byc uprzedzani o terminach kontroli. Teraz ulegnie to zmianie.
Po wprowadzeniu minimalnej płacy godzinowej dla umów o dzieło i na zlecenie, PIP dostanie również możliwość sprawdzania prawidłowości naliczania i wypłacania wynagrodzeń. Nieuczciwi pracodawcy straszeni są w tym czasie grzywnami od tysiąca do 30 tys. złotych. Rozszerzone uprawnienia mają dotyczyć również m.in. transgranicznej egzekucją kar pieniężnych i grzywien, które mogą być nakładane na pracowników delegowanych do innych krajów.
Katalog uprawnień znacząco się więc rozrósł. Rząd zafundował nam prawdziwą superinstytucję. Pytanie co dalej. Czy PIP to udźwignie?
– Czysta propaganda – nie ukrywa swojego stosunku do ostatnich zmian Cezary Kaźmierczak ze Związku Pracodawców i Przedsiębiorców. Zdaniem eksperta, nie ma możliwości egzekucji nowych uprawnień w praktyce, a sam pomysł rozbudowy PIP-u ocenia bardzo krytycznie. – To kolejne kompletnie oderwane od rzeczywistości regulacje. PIS, zamiast dodawać kolejne uprawnienia inspekcji, powinien skupić się na przywracaniu sprawności sądom. – W USA władze nie potrzebują mnożyć instytucji. Wystarczają im sprawne sądy, które w małych sprawach są w stanie wydać wyrok w tydzień albo dwa – opowiada.
Wtóruje mu Łukasz Komuda, ekspert rynku pracy Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych. – Przebudowujemy łódkę na większą, ale silnik wciąż jest ten sam – tłumaczy. Jego zdaniem sama idea jest jednak dobra. Rynek pracownika, według eksperta, pozostaje jak na razie mitem. – Państwo powinno odgrywać rolę arbitra. Przywracać równowagę. Inspekcja jest jednak kompletnie pozbawiona zębów – zauważa.
Komuda opowiada, że inspektorzy pracują w bardzo utrudnionych warunkach. Jeszcze do niedawna nie posiadali prywatnych telefonów komórkowych, do miejsc, w których przeprowadzali kontrolę musieli przemieszczać się za pomocą komunikacji miejskiej. Sami inspektorzy, zdaniem eksperta, zarabiają natomiast tyle, co „sekretarka siedząca na recepcji w dużej firmie”.
W takich warunkach ciężko będzie o skuteczne korzystanie z nowych uprawnień. Tym bardziej, że dorzucając nowe obowiązki, rząd jednocześnie postanowił wstrzymać ekstra wydatki. Na początku roku budżet PIP został obcięty o 8 mln – z 318 na 310. Pomysł dosypania pieniędzy do inspekcji miał pozwolić na zwiększenie pensji, poprawę warunków pracy, a przede wszystkim – zwiększenie ilości inspektorów – i co za tym idzie – kontroli w terenie.
Po komentarz dzwonię także do samego PIP-u. Na pytanie, czy odpowiedź dostanę w dniu pisania artykułu słyszę: „Na odpowiedź Państwowa Inspekcja Pracy ma dwa tygodnie”. Cóż, znamienne.
Abstrahując jednak od możliwości wypełniania nowych obowiązków Cezary Kaźmierczak wskazuje jeszcze na hipokryzję, która, jego zdaniem, cechuje ostanie posunięcia rządu. Najbardziej rynek psują instytucje państwowe – mówi. – Państwo układa przetargi, w których decydującą rolę gra cena. Teraz udaje, że jest Matką Teresą i troszczy się o swoich obywateli, podczas gdy sprzątaczki w szkołach zarabiały po 5-6 zł za godzinę sprzątania – puentuje.