– Tłumaczenie gier? A co to za problem? – powiedziała znajoma, kiedy opowiedziałem jej o tym, jak ciężka jest to praca. – Podmieniasz słowa w menu głównym, zmieniasz kilka linijek w grze i gotowe – dodała. Gdyby to było takie proste, byłaby to praca marzeń, pomyślałem. Obecne produkcje mają nawet po kilka milionów słów samego scenariusza. A żeby dotrzeć na jakiś konkretny rynek, trzeba nie tylko dokonać ich translacji, ale również tak dopasować do kontekstu i kultury, by brzmiały naturalnie i miały sens dla gracza. Warszawska Roboto zajmuje się tym od 2002 roku. I jest w tym jedną z najlepszych w swoim fachu.
Założyciel firmy, Bartosz Lewandowski, nie pamięta, dlaczego właściwie chciał zostać tłumaczem. W młodości zafascynował go lektorski dubbing telewizyjnych hitów. Z tego powodu w latach 90. wybrał studia anglistyczne, na których spotkał swojego kolegę, Michała Nowakowskiego, który obecnie jest menadżerem w CD Projekt RED.
– Na korytarzu sporo rozmawialiśmy o grach i w końcu zaproponował mi, żeby pisać ich recenzje w miesięczniku Świat Gier Komputerowych, w którym pracował – wspomina Lewandowski w rozmowie z INN:Poland. – Jakoś tak przypadkiem wyszło, że zostałem dziennikarzem. Pomyślałem później, że mogę nie tylko oceniać gry, ale też je tłumaczyć. Jeszcze na studiach przełożyłem dwie takie produkcje dla naszego miesięcznika (pełne wersje gier dołączane do czasopisma), a w 2002 roku, kiedy odebrałem dyplom, założyłem Roboto z myślą o specjalizacji w dziedzinie filmów, gier i książek. – mówi.
Początkowo jednak trzeba było imać się mniejszych zleceń. Tłumaczenie instrukcji obsługi czy umów zapewniały Lewandowskiemu utrzymanie się, jednak nie spełniało to jego ambicji.
Pierwszy duży test nadszedł w 2005 roku. Roboto dostało pierwszy duży kontrakt od CD Projekt – przetłumaczenie komputerowej gry fabularnej z angielskiego na polski. Była to, bagatela, 800 stron.
Lewandowski zakasał rękawy i po kilku miesiącach siedzenia nad tekstem, konsultacji z kolegami ze studiów i poprawek, udało mu się ukończyć translację. Wydawcy byli zadowoleni. Po jakimś czasie zgłosili się kolejni. A później kolejni – wśród ponad setki dość wymienić Ubisoft, Electronic Arts, Sony czy Sega. Liczba zamówień rosła, rozrastał się też zespół. Przez 14 lat działania skład z jednej osoby rozrósł się do 50, którzy działają z biura w Warszawie. Poza granicami działa również 100 współpracowników, którzy lokalizują gry na rynki takich państw jak Chiny czy Rosja.
90 proc. zleceń, których podejmuje się Roboto, są zrealizowane dla branży gier. Reszta to książki czy firmy. Jak wygląda obecnie ich praca? Lewandowski tłumaczy, że jest to czasochłonny i skomplikowany proces.
Rok założenia: 2002 Specjalizacja: tłumaczenia, dubbingi oraz testy lingwistyczne dla gier PC, konsolowych i mobilnych Liczba pracowników w siedzibie głównej: 45 Projekty zrealizowane w 2015 roku: 100 projektów Liczba przetłumaczonych słów:10 000 000 słów Liczba języków w ofercie:50
Tłumaczenie gier nie polega na suchej translacji, zamianie słów z jednego języka na drugi w skali 1:1. Musimy nasze teksty osadzić w kulturze konkretnego kraju – wszystkie gry słowne, dowcipy czy aluzje muszą być tak opracowane, by miały sens w kontekście rozgrywki i jednocześnie były zrozumiałe dla gracza na danym terytorium – wylicza. – Dlatego tłumacz, dialogista czy redaktor musi rozumieć specyfikę tej branży, mieć obycie we współczesnej popkulturze, nawet internetowych memach. Bez tego tłumaczenie, owszem, będzie poprawne, ale będzie brzmiało sztywno i sztucznie – przestrzega.
Jednak nie tylko to jest jedyną przeszkodą w tej branży. Jak mówi Lewandowski, 9 na 10 tłumaczeń gier jest przeprowadzane przez ludzi, którzy nie widzieli jej nawet na oczy. Dlaczego? Bo wydawcy niechętnie udostępniają jej kod źródłowy przed premierą, bojąc się przecieku do sieci.
Proszę sobie wyobrazić, że w tekście, który dostajemy, znajduje się słowo „torch”, wpisane w linijce Excela bez kontekstu. Może oznaczać „pochodnię”, „palnik” lub „latarkę”. Ale tego nie wiemy, bo nie widzimy, do jakiego przedmiotu tekst się odnosi – mówi Lewandowski. - Więc mamy jedną trzecią szans, by trafić. A takich wątpliwości często jest kilkaset w skrypcie. Dlatego później przeprowadzamy testy lingwistyczne.– wyjaśnia.
To właśnie one pozwalają zobaczyć, czy słowo padło we właściwym kontekście. Testerzy sprawdzają, które nie pasują do sytuacji na ekranie, raportują błędy i wpadki językowe, sprawdzają również, czy dubbing synchronizuje się z ustami cyfrowych rozmówców – jeśli tekst a ruch warg się rozjeżdża, efekt może być co najmniej kuriozalny.
No właśnie – dubbing. To również działka Roboto – nagrywanie aktorów, których głos staje się tożsamy z widoczną na monitorze postacią. Chętnych na taką pracę nie brakuje. Lewandowski zdradza, że trudnią się nią nasze rodzime gwiazdy. I ma na myśli te ze srebrnego ekranu, które na koncie mają kultowe filmy. Dość wspomnieć, że już w latach 90. z głośników komputera dobiegały głosy Piotra Fronczewskiego, Jarosława Boberka czy Gabrieli Kownackiej.
– Tych, którzy odmawiają, bo uważają gry za poślednią branżę, można policzyć na palcach jednej ręki. Zarobki w dubbingu gier są atrakcyjne, a poziom artystyczny nie odbiega od innych form kultury – opisuje. – Ale ich dobór nie jest łatwy. Musimy dopasować aktora do postaci, którą będzie odgrywać. A tu chodzi o oddanie jej profilu psychologicznego, charakterystycznego akcentu, wieku czy pochodzenia określonego przez producenta. 60-letniego weterana nie zagra dwudziestoletnia dziewczyna – mówi z lekkim przekąsem.
To wszystko sprawia, że praca nad translacją może trwać nawet kilkanaście miesięcy. Nie zawsze jednak – Lewandowski wylicza, że tłumaczenie miliona słów (około 3 tysięcy stron tekstu), to mniej więcej pół roku. A w portfolio Roboto znajdują się nawet gigantyczne realizacje na prawie dwa miliony czterysta tysięcy słów. Wydawcy jednak chcą mieć często tłumaczenie szybciej, niż jest w stanie zrealizować je zespół. W tej branży jednak pośpiech jest najgorszym doradcą.
Mamy taki dowcip w firmie: przychodzi do nas klient i mówi: potrzebuję tłumaczenia, ale musi być szybkie i dobre. A my pytamy: po co panu aż dwa? – żartuje Lewandowski. – Czasami muszę studzić głowy deweloperów, bo mają oni nierealne oczekiwania, jeśli chodzi o tempo i na przykład milion słów chcą mieć gotowe w trzy miesiące. A takie dzieło nie będzie dobrej jakości. Jeśli ma się już pewną renomę na rynku, nie można sobie pozwolić, by z powodu pośpiechu wypuścić produkt, który ją popsuje – dodaje.
No właśnie, z iloma konkurentami Roboto musi walczyć na rynku? Na ostatnich targach branżowych we Francji, dokąd się wybrali, Lewandowski podliczył, że na 500 wystawców, 40 z nich zajmowało się translacją. Prawie co dziesiąty był zatem potencjalnym rywalem. Ale anglista znad Wisły nie narzeka na nadmiar wolnego czasu. Roboto zrealizowało już kilkaset projektów, a obecnie pracują nad kilkunastoma nowymi. - Jeśli dostałeś się już do elity, to nie możesz sobie zrobić przerwy – konkluduje Lewandowski.
Czy cały ten trud się opłaca? Lewandowski niestety nie może zdradzić dokładnych kwot, ale przyznaje, że przebijają one te z segmentu tłumaczeń książek czy filmów. – Rynek gier to naprawdę spore budżety, a zanosi się na to, że będą jeszcze większe. Naturalnym jest, że firmy tłumaczeniowe oferujące wysoką jakość i duże doświadczenie mogą liczyć na kawałek branżowego tortu – przyznaje.