
Każda firma musi mieć swoje DLACZEGO: wiedzieć nie tylko, co i jak robić, ale też dlaczego to robić. Odpowiedź na to pytanie to fundament misji, a to misja sprawia dziś, że najlepsi ludzie chcą pracować w takiej właśnie, a nie innej firmie. A dzięki najlepszym współpracownikom da się przetrwać każdy kryzys – przekonuje prezes firmy Żywiec Zdrój, Fabrizio Gavelli, w rozmowie z INN:Poland.
REKLAMA
Rozmawiamy zaledwie parę tygodni po rzekomej „aferze poparzeniowej”, kiedy to przez kilka dni media straszyły konsumentów wodą z kwasem. Było ciężko?
Było. Wystarczyło kilka godzin, by po Polsce rozprzestrzeniły się złe wieści. Natychmiast zaczęliśmy wtedy współpracować z odpowiednimi władzami. Potrzebowaliśmy chwilę, by się zorientować, co w gruncie rzeczy się dzieje. I po kilku dniach zrozumieliśmy, że to, co się wydarzyło, kompletnie nie było związane z produkcją i dystrybucją wody Żywiec Zdrój. Płyn, który znalazł się w butelce, nie był związany z produkcją. Byliśmy, jesteśmy i będziemy pewni bezpieczeństwa naszych produktów. Robimy w ciągu miesiąca 6500 testów jakości, co gwarantuje bezpieczeństwo. Wszystkie niezależne organy kontrolne to potwierdzają.
Jak taka sytuacja odbija się na menedżerach? Domyślam się, że im też nie było lekko?
Tak na menedżerach, jak i całym zespole. Jako firma i ludzie wierzymy jednak w naszą misję: zachęcanie do picia zdrowiej oraz chronienie lokalnego środowiska naturalnego. Bez względu jednak na naszą wiarę – to były bardzo stresujące dni, dla wszystkich. Przy okazji przekonaliśmy się, jak bardzo nasi pracownicy są przywiązani do firmy, marki, misji. Poziom ich zaangażowania przeszedł wszelkie nasze wyobrażenia. Po drugie, doświadczyliśmy wielkiego zaufania, gdy słyszeliśmy: nie wierzymy, że Żywiec Zdrój za to odpowiada.
I postanowiliście podkreślić to kampanią z udziałem pracowników firmy?
Ci ludzie na co dzień wypełniają tę misję. To najlepsi świadkowie tego, że na co dzień jakość jest naszym najważniejszym obowiązkiem, że nie ma w tej sprawie kompromisów. Oni najlepiej nadają się do opowiedzenia tej historii.
A jakim pan jest szefem dla tych ludzi? Surowym pryncypałem od wydawania poleceń czy przyjacielem każdego w firmie?
A jakim pan jest szefem dla tych ludzi? Surowym pryncypałem od wydawania poleceń czy przyjacielem każdego w firmie?
Po pierwsze, mnie zależy na zaufaniu. Ludzie, którzy czują, że zostali obdarzeni zaufaniem, pracują z większym zaangażowaniem. A po drugie, zależy mi na wzmacnianiu poczucia sprawstwa: jeśli czujesz, że w 100 procentach odpowiadasz za swoje decyzje, to twój poziom odpowiedzialności i zaangażowania rośnie nawet bardziej. Pamiętam też taką sentencję, którą przypisywano Steve'owi Jobsowi: „nie zatrudniam ludzi, żeby mówić im, co mają robić; zatrudniam ich, bo są mądrzy, są specjalistami w swojej dziedzinie i to oni mają mi powiedzieć, co trzeba zrobić”. Moją rolą jest stworzyć środowisko, struktury i wartości pozwalające, by to wszystko mogło się dziać.
Takie czasy, że szefowie chcą się zaprzyjaźniać ze swoimi pracownikami, nawet jak to nie jest start-up. To efektywne?
Czemu nie? Dla mnie nie ma tu sprzeczności. Jeśli się z kimś przyjaźnisz, to znaczy, że mu ufasz. Więc elementy takiej przyjaźni mogą być całkiem efektywne. Wiele zależy od tego, jaka to firma i jak się rozwija. Zresztą, ja sam zakładałem start-upa – w 2000 roku, wraz z dwójką przyjaciół – więc doskonale wiem, o co panu chodzi.
Jednak firmie tak dużej jak Żywiec, takie przyjaźnie wydają się niemożliwe.
A ja myślę, że tak, przynajmniej jakieś elementy. Jeżeli przez przyjaźń rozumiemy, że jesteśmy z kimś blisko – wtedy, gdy ktoś potrzebuje pomocy – to moja odpowiedzialność jako prezesa obejmuje również takie wsparcie. Zatrudniamy setki ludzi, siłą rzeczy nie jestem w stanie być blisko z wszystkimi – ale robię, co mogę, by być blisko ludzi i świętować sukcesy razem z nimi.
Często pan słyszy: „Żywiec? Kocham wasze piwo!”?
[śmiech] Zdarza się. Nie piję piwa, ale ta firma jest nam bardzo bliska. Tak samo się nazywa i produkuje w tym samym miejscu. [śmiech] To również wielka i kochana marka, jak my.
Korporacje w Polsce różnią się czymś od korporacji we Włoszech czy na Wyspach?
Korporacje wszędzie przechodzą wielką transformację. Wielkie firmy do niedawna miały przede wszystkim przynosić pieniądze udziałowcom. Dziś zaczynają ponosić znacznie większą odpowiedzialność: muszą wyczuć trendy i sprawy, z którymi ludzie czują się związani. Bo millenialsi kupują zupełnie inaczej i szukają pracy zupełnie inaczej. To widać tak w Warszawie, jak i w Atenach czy Londynie. Stąd manifest Danone, podkreślający nasze zaangażowanie i szacunek dla środowiska naturalnego. Stąd akcja sadzenia drzew – posadziliśmy w tym kraju ponad 5 milionów drzew. I nadal będziemy to robić.
A różnice – to ta energia, o której wspominałem. Ale i tu ludzie zaczynają wybierać pracodawców w sposób coraz bardziej selektywny i wymagający. Ludzie, którzy siadają naprzeciw mnie, porozmawiać o pracy, to osoby mające dwie, trzy, czasem cztery inne oferty. Środowisko start-upów też jest bardzo żywe. Ci ludzie pytają: dlaczego powinienem dołączyć do Danone, a nie Google? Odpowiadam: bo mamy klarowną wizję przyszłości i misję. Jeśli ją czujecie, jesteście w dobrym miejscu.
To przekonuje millenialsów?
Tak. Jeśli wierzysz, że odpowiedzialna spółka powinna dokonywać wyborów, bazując na tym, że chce poprawić twoją przyszłość i zdrowie.
A propos miejsca. Długo jest pan w Polsce?
Dwa i pół roku, w kwietniu będą trzy lata.
Pierwsze wrażenia?
Bardzo pozytywne! Nie mówię tego, bo tak należy. Szczerze mówiąc, wszystko przerosło moje oczekiwania i stereotypy, jakie mają o Polsce Włosi. To, że jest zimno, a kuchnia jest różna od włoskiej, to się akurat zgadza, ale potem – same zaskoczenia. Żyłem w wielu krajach w Europie, ale nigdzie nie miałem tak mocnego poczucia, że jestem dobrze widziany. Pod powierzchownym chłodem Polaków są wielkie pokłady gościnności. A Warszawa z powodzeniem gwarantuje wszystko to, co inne metropolie pod względem zawodowym, rozrywkowym, jakości życia – na europejskim poziomie.
Na dodatek polska gospodarka jest jedną z najbardziej rozwijających się – jeśli nie najbardziej– gospodarek w Europie. Ten poziom entuzjazmu i tempo realizacji pomysłów to coś, czego nie zobaczy się już we Włoszech, Hiszpanii czy Niemczech. To stabilne gospodarki, jasne, ale tu czuć chęć do działania. We Włoszech dobrze czuję ten kontrast. Nie ma wielu krajów, w których rynek wody rósłby w tempie dwucyfrowym...
Ani krajów, w których w podobnym tempie rósłby podatek od wody...
Tak, są sprawy, które są tematami naszych codziennych rozmów. Jesteśmy też przekonani, że podatek VAT na wodę jest w Polsce zbyt wysoki – wyższy niż na napoje, które nie są tak zdrowe, jak woda. Cóż, te sprawy też są częścią naszej pracy.
Planował pan pracę w Polsce, czy miał pan pecha?
Nie planowałem [śmiech]. Wcześniej pracowałem w Londynie, Lublanie, Zagrzebiu, Amsterdamie. Firma zaproponowała, żebym pojechał do Polski, żeby się rozejrzeć – powiedziałem więc: „OK, jadę”. To był styczeń 2014 roku, nie najlepszy miesiąc na odwiedziny w Polsce. Ale mimo to było fantastycznie: wiele zobaczyłem, poznałem wielu ludzi, naprawdę czułem się mile przyjęty. Nie było powodu, żebym miał nie podjąć wyzwania – i nie przeżyłem żadnego rozczarowania.
Dziś żyję na Powiślu: miejscu, które bardzo mi się spodobało. Jest pełno zieleni, blisko rzeki, są restauracje i atrakcje. Czasem życie sprowadza się do oczekiwań – i wszystkie one zostały spełnione. Poza tym – między Włochami a Polakami jest pewien rodzaj specjalnych relacji: to nasza kultura, może religia, może fakt, że Karol Wojtyła jest też częścią włoskiej kultury.
Ale co konkretnie zdecydowało o tym, że postanowił pan zostać w Polsce?
Warszawa. To miasto, w którym widzę swoje życie: lubię zieleń i dobre warunki do życia. Warszawa jest bardziej dopasowana do moich oczekiwań niż inne metropolie: Mexico City, Sao Paulo czy Moskwa. Mogę tu znaleźć przestrzeń dla siebie. I ślepo wierzę w misję mojej firmy. Piłem wodę – i tylko wodę – od dwudziestu lat, a więc na długo przed tym, zanim tu przyjechałem.
Co się wtedy wydarzyło?...
Przestałem jeść mięso, jestem wegetarianinem. Lubię wszystko, co jest związane ze zdrowym żywieniem. Byłem zachwycony, że mogę pracować dla firmy, która podziela takie podejście. Impuls do tych zmian był szczególnie silny w 2001 roku, kiedy przeprowadziłem się do Londynu. Odwiedziłem tam kilku lekarzy, zacząłem żyć zgodnie z wyznacznikami zdrowego stylu życia. Mówili: powinieneś jeść czerwone mięso raz w miesiącu, a białe raz w tygodniu. Próbuj ograniczyć picie napojów gazowanych oraz alkoholu – tego też zresztą nie piję. Stopniowo przekonywali mnie do kolejnych zmian: rezygnowałem z czerwonego mięsa, potem białego, przestałem pić napoje inne niż woda. Aż doszedłem do dzisiejszego reżimu. I bycie zdrowym oznacza dla mnie bycie szczęśliwym.
Budda nie miał z tym nic wspólnego?
[śmiech] Nie, jestem katolikiem, a nie buddystą.
Coś pana jeszcze zaskakuje po trzech latach życia nad Wisłą?
Fakt, że jeszcze nie musiałem się nauczyć polskiego, bo praktycznie wszyscy mówią tu po angielsku. Rzadko muszę walczyć o to, by zostać zrozumianym. To się nie zdarza w Mediolanie czy Paryżu, może nie ma tam takiej tradycji gościnności wobec obcokrajowców.
A najtrudniejsze doświadczenie z Polski?
Mnie jest w ogóle dosyć łatwo. Czasem mówi się, że Włosi doskonale czują się za granicą, bo przyjechali z kraju, w którym jest tyle biurokracji. Po takim doświadczeniu jesteśmy gotowi na wszystko, potrafimy sobie radzić.
To jeszcze została nam polska kuchnia. Smakuje panu coś w Polsce?
Powiedzmy to sobie szczerze: Włosi są bardzo wymagający co do jedzenia, najbardziej na świecie. Lubią krytykować jedzenie przez cały czas. I kuchnia jest tu tym, do czego najtrudniej mi przywyknąć. Na szczęście, w Warszawie jest mnóstwo dobrych włoskich restauracji. Gdziekolwiek nie pójdę, czuję się jak w domu. Śniadania wciąż jadam na słodko, nie mogę przywyknąć do polskich słonych. Pizza, makarony – wciąż jestem do nich przywiązany.
Poza tym kocham azjatyckie jedzenie, zwłaszcza indyjskie. Curry to przy okazji jedna z najlepszych substancji antyrakowych. Myślę, że jednym z powodów, dla których w Azji nie ma tylu otyłych osób, co w Europie, jest wysoki poziom konsumpcji soi, a jednocześnie znacznie niższy poziom alkoholu i napojów gazowanych.
Jeździ pan na wakacje do Azji?
Nie tylko, podróżowałem zarówno po Azji, jak i Ameryce Łacińskiej. To dwie bardzo odmienne od siebie, a zarazem też odmienne od europejskiej, kultury. Bardzo je lubię.
Co w nich takiego kuszącego?
W Azji chodzi o nastrój tych ludzi: zrelaksowani, nigdy nie krzyczą, wyciszeni. Mają wspaniałe podejście do życia, w niezwykły sposób wpływa też na nie religia. Z mnóstwem sprzeczności, bo przecież Azjacie nie przystaje powiedzieć „nie” albo „nie wiem” - to byłaby nieuprzejmość. Ale to wciąż cudowne miejsce do przebywania: od Indii po Malezję, od Tajlandii i Kambodży po Chiny. Na dodatek to bardzo bezpieczne kraje – możesz tam po prostu wyjść na ulicę i cieszyć się miejscem.
W Ameryce Łacińskiej z kolei jest kultura bliska Włochom – zresztą w Brazylii, Chile i Argentynie nie brak moich rodaków. W tym regionie najbardziej pokochałem Kostarykę: byłem tam siedem razy, mam mnóstwo przyjaciół, kocham ich podejście do natury. To fantastyczny kraj – ta kultura pasji, emocji, tańca, muzyki, cieszenia się życiem – zupełnie inny niż te w Europie. To wspaniałe móc chłonąć ten entuzjazm. No i byłem też na Kubie, w kolejnym miejscu pełnym sprzeczności: wydaje się, że tam nic nie działa, ale to sposób, by wszystko działało.
Tiziano Terzani musi być jednym z pańskich ulubionych pisarzy.
Rzeczywiście. Choć najważniejszym elementem, łączącym mnie osobiście z Terzanim jest to, że przeczytałem jego wszystkie książki oraz moja znajomość z założycielem Stowarzyszenia Tiziano Terzaniego w Mediolanie. Ale nie da się ukryć: to była niezwykła postać, wielki fan azjatyckiej kultury i osoba, która zawsze dostrzegała w życiu pozytywy. Nawet, gdy zdiagnozowano u niego raka, korzystał z tego, co było najlepsze w jego życiu. Nie przestał podróżować, do ostatnich dni pracował też w swoim domu w Toskanii.
Książkę „Powiedział mi wróżbita” powinien przeczytać każdy. Żeby wiedzieć, jak podchodzić do życia. Prosta historia: indyjski wróżbita powiedział Terzaniemu, żeby przez rok nie wsiadał do samolotu, bo zginie w katastrofie. A on posłuchał – i zaczął podróżować lądem. Sposób, w jaki opowiedział tę historię, a przy okazji objaśnił tajniki indyjskiej kultury, jest unikalny.
Muhamad Yunus – też należący do pańskich ulubionych pisarzy – wyjaśnia z kolei tajniki azjatyckiej gospodarki. Spotkał go pan osobiście?
Tak, kilka lat temu, podczas imprezy Danone w Paryżu. Większość jego książek przeczytałem jeszcze przed tym spotkaniem, a w tej ostatniej Yunus szczegółowo wyjaśnia też, co udało mu się zrobić z Danone. To, co jest u niego wyjątkowe, to zrozumienie, że międzynarodowe koncerny – które nie przez wszystkich na świecie są lubiane – mają wyjątkowe możliwości oraz świadomość faktu, jak bardzo mogą pomóc w ewolucji świata i biznesu.
Yunus bardzo je krytykuje, a jednocześnie – widzi możliwości partnerstwa. Podczas spotkania w Paryżu któryś z dziennikarzy zapytał go: „nie sądzi pan, że Danone wykorzystuje pana i pańską sławę, by zmienić swój wizerunek w oczach światowej opinii publicznej?” Uwielbiam odpowiedź Yunusa: „myślę, że to ja bardziej wykorzystuję Danone niż Danone mnie; wierzę, że wielu rzeczy, które udało mi się w życiu zrobić, nie udałoby się dokonać tylko w oparciu o Grameen”.
Angażuje się pan osobiście w takie projekty?
Znam je, bo są częścią Danone. Będąc w Indiach, odwiedziłem mnóstwo związanych z nami przedsiębiorstw społecznych, a także funkcjonujących niezależnie. To nie tylko jedzenie, ale i ochrona zdrowia – np. szpital społeczny w Hajdarabadzie. Albo Nandi Foundation, działająca w obszarze produkcji i dystrybucji wody i ryżu.
Jak nazwałby pan Terzaniego czy Yunusa? Guru, źródłem inspiracji, ludźmi z fajnymi pomysłami?
Na pewno ludźmi inspirującymi. Do tego, by widzieć życie i powód, dla którego się w nim znaleźliśmy, w odmienny sposób. Lubię ludzi, którzy tworzą taką odmienną perspektywę, wychodzących poza zwykłe myślenie. Jak Yunus, kiedy dawał pierwsze mikrokredyty i doświadczał tego, że biedni czują się bardziej zobowiązani zwrócić pożyczkę. Że kobiety są bardziej sumiennymi kredytobiorcami i dziś to one biorą 97 proc. mikrokredytów w Grameen. Myślę, że świat może być udoskonalany wyłącznie – czy przynajmniej: głównie – przez ludzi myślących niekonwencjonalnie.
Kto jeszcze?
Wymieniłbym amerykańskiego profesora Simona Sineka, autora koncepcji „Dlaczego”. To prosta idea: wszystkie firmy wiedzą, co robią. Ale tylko niektóre wiedzą, jak to zrobić, a bardzo nieliczne wiedzą, DLACZEGO należy to zrobić. Ja chciałbym pracować dla firm, które wiedzą, DLACZEGO chcą to robić. To bardzo prosta inspiracja – każda firma powinna mieć swoje DLACZEGO. Bez niego, jeśli jutro znikniesz, ludzie nawet nie zauważą.
Wdrażał pan którąś z filozofii, o których rozmawialiśmy, w biznesie?
Ta ostatnia jest najważniejsza – i do niej wracam, również w firmie Żywiec Zdrój. My też musimy mieć swoje DLACZEGO: określać je, redefiniować, ponownie dyskutować. Ludzie potrzebują go, by wstawać, przychodzić do biura. Jeśli oni są przekonani do DLACZEGO, to pracę postrzegają jako pasję – a nie nudę.
Artykuł powstał we współpracy z Żywiec Zdrój
Napisz do autora: mariusz.janik@innpoland.pl
