Rekordowy deficyt, zbyt optymistyczne założenia makroekonomiczne i naprawdę poważne problemy w następnych latach – tak można podsumować zapisy ustawy budżetowej na 2017 rok, twierdzi w rozmowie z INN:Poland wybitny ekonomista Stanisław Gomułka. Wszystko wskazuje na to, że – abstrahując od tego, czy został przegłosowany legalnie czy nie – będzie realizowany.
1. Gigantyczna dziura budżetowa, której nie ma jak zasypać
Najwięcej kontrowersji budzi wysokość deficytu budżetowego, a więc różnicy w przychodach i wydatkach. Dziura sięga prawie 60 mld złotych. To najwięcej w ostatnim ćwierćwieczu. Do tej pory rekordowy deficyt był w roku 2010 – 44 mld zł. Z drugiej strony obecny ma sięgnąć 3 procent PKB a były lata, kiedy ten odsetek był wyższy. Mimo wszystko to złe wieści.
– Obecny deficyt można uznać za w miarę normalny, biorąc pod uwagę to, co się działo w Polsce przez ostatnie 25 lat. Deficyty w latach 90. były dość często wyższe, niż 3 proc. PKB. Tylko że wtedy mieliśmy inne PKB. Jego realny wzrost wynosił od 4,5 proc. do nawet 6 proc. W rezultacie relacja długu publicznego do PKB była pod kontrolą. Jeśli dług publiczny narasta z powodu deficytu, to samo w sobie nie musi być problemem. Chodzi o to, by dług nie był zbyt duży w stosunku do PKB, bo wtedy mogą być problemy z jego obsługą – mówi w rozmowie z INN:Poland prof. Stanisław Gomułka, główny ekonomista Business Center Club, członek Narodowej Rady Rozwoju.
Mowa o rosnącym długu sektora finansów publicznych. Chodzi tu nie tylko o Skarb Państwa, ale i jednostki samorządu terytorialnego czy na przykład fundusz drogowy, który według polskiego prawa nie jest wliczany do sektora finansów publicznych.
– W sytuacji, w której chcemy wejść do unii monetarnej, czyli przyjąć euro, ważne jest dla nas, by nie przekraczać tego kryterium 3 procent. W przeszłości deficyty były pomiędzy 2 a 8 procent. Ale w czasach, kiedy tempo wzrostu wynosi 3-4 procent, deficyt powinien być w pobliżu zera. Musimy mieć rezerwę w sytuacji spowolnienia, gdy tempo wzrostu spadnie np. do 1 procenta. Czyli te 60 mld zł, o których mówi minister finansów to jest o 60 mld za dużo – tłumaczy prof. Gomułka.
2. Podatki nie wzrosną, ale wpływy z podatków – tak. Jak?
Teoretycznie nie wzrosną podatki, mają natomiast wzrosnąć wpływy z podatków. – Przyczyną takiego stanu rzeczy, jak podaje rząd, ma być wyższa konsumpcja ale i uszczelnienie systemu podatkowego. W budżecie jest założenie, że samo to ma przynieść dodatkowe 10 mld zł. Czy tak się stanie? Zobaczymy. Pod koniec zeszłego roku poinformowano już o wzroście dochodów z VAT, ale pochodził on stąd, że wstrzymywano się z oddawaniem nadpłaconego VAT-u bez dobrze uzasadnionych podstaw. Tego nie można robić bezkarnie na dużą skalę, zobaczymy więc jak uszczelnianie systemu wyjdzie w tym roku – podsumowuje ekonomista.
Z tytułu podatków – PIT, CIT, VAT i akcyzy – Polacy odprowadzą do budżetu państwa łącznie ponad 300 mld zł. Jest to o 9 proc. więcej, niż w 2016 roku i aż o 16 proc. więcej, niż w 2015 r. Wychodzi 7835 zł na każdego Polaka. Każdego, a więc i niemowlęta, dzieci, emerytów i osoby pozostające na utrzymaniu państwa.
3. Inflacja – może się udać, ale za rok uderzy ze zdwojoną siłą
W budżecie zapisano, że wzrost cen wyniesie 1,3 proc. To zdrowy wskaźnik. – To jest realne założenie, trudno mieć jakieś zastrzeżenia do tego zapisu. Według ostatnich informacji GUS-u w okresie od grudnia 2015 do grudnia 2016 inflacja wyniosła 0,8 proc. Wchodzimy w okres, kiedy ceny rosną. Najważniejsze jest to, że skończyła się deflacja. Inflacja w granicach między 1 a 2 proc. to prawidłowy wskaźnik. U nas powinna się ona mieścić się w granicach między 1,5 a 3,5 proc. Na razie nie ma z nią problemu. Ale może być, bo stopa bezrobocia jest niska i spadająca – mówi prof. Gomułka.
Przyczyną obaw jest to, że od IV kwartału 2017 roku wchodzi w życie nowa ustawa o obniżeniu wieku emerytalnego.
– Ona zmniejszy dopływ siły roboczej, sam minister Morawiecki twierdzi, że może to oznaczać milion a nawet półtora miliona osób mniej na rynku pracy. A to jest nawet 10 proc. siły roboczej. To bardzo dużo. Będzie to rozłożone na szereg lat, ale bardzo zaostrzy sytuację na rynku pracy i spowoduje, że w najbliższych kilku latach (może za 2 - 3 lata) możemy mieć do czynienia z bardzo dużym wzrostem płac a to się przełoży na sporo wyższą inflację – wyjaśnia ekonomista.
4. Kursy walut przyjęte przez rząd już są nieaktualne
W budżecie możemy znaleźć prognozę, że w 2017 roku za 1 euro trzeba będzie zapłacić 4,29 zł, a za dolara - 3,95 zł. Projekt ustawy powstawał we wrześniu i już dziś nie przystaje do rzeczywistości, bo kursy tych walut są o kilka – kilkanaście groszy wyższe. W chwili pisania tego artykułu euro kosztuje 4,38 zł a dolar 4,14 zł.
– Ministerstwo Finansów zrobiło prognozę dotyczącą kursu walut, zakładającą, że złoty mocno wzrośnie w siłę w stosunku do walut zagranicznych. Gdyby do tego nie doszło, to dług publiczny byłby wyższy. Dług denominowany w walutach zagranicznych będzie po prostu droższy i bardziej kosztowny w obsłudze. Dług publiczny będzie więc rósł nie tylko z racji deficytu budżetowego, ale i z tego powodu, że złotówka nie będzie tak silna, jak zakłada się w budżecie. No i tempo wzrostu może być niższe, niż twierdzi minister Morawiecki. Wygląda na to, że w latach 2016 - 2017 łączny wzrost długu publicznego może przekroczyć 200 mld zł – wylicza prof. Gomułka.
Ale można znaleźć i plus tej sytuacji. – Jest to również okoliczność w pewnym sensie sprzyjająca ministrowi finansów. Osłabienie złotego wpłynęło na to, że złotówkowa wartość rezerw walutowych NBP mocno wzrosła w ubiegłym roku. A to oznacza, że NBP miało duże zyski, część z nich zostanie przelana do Skarbu Państwa gdzieś w połowie roku. Będziemy mieć więc niespodziewany dopływ środków, może to być nawet ok. 10 mld zł – wyjaśnia profesor.
5. Pompowanie pieniędzy w kółko
Jak twierdzi prof. Gomułka polityka gospodarcza rządu chroni konsumpcję i chroni gospodarstwa domowe. W szczególności program 500+ rodzi duży wzrost transferu pieniędzy w stronę społeczeństwa, ale i konsumpcji. Rząd zastanawia się nad tym, jak zwiększyć opodatkowanie najwięcej zarabiających, ale na razie nie przewiduje się wzrostu opodatkowania wszystkich czy prawie wszystkich.
Program 500+ ma być w tym roku kontynuowany, będzie nas kosztował łącznie 23 mld zł.
Z jednej strony może cieszyć zakładany pięcioprocentowy wzrost płac, ale oznacza on również wyższe składki dla przedsiębiorców. Różnica może być więc mało widoczna w kieszeni.
– Dziś problemów nie będzie – ale za rok może się to skończyć katastrofą – twierdzi prof. Gomułka.
Brak problemów jest jednak chwilowy, bo ten budżet przekłada je w czasie. Co czeka nas za rok czy dwa?
– Za chwilę będziemy mieć spadek wieku emerytalnego, co też spowoduje duże koszty dla budżetu, bo będziemy płacili o 10 - 20 mld zł mniej składek rocznie. Wzrosną wydatki, bo będzie więcej emerytów. Koszt tych posunięć emerytalnych będzie widoczny dopiero w przyszłym roku i w latach następnych. Sytuacja finansów publicznych będzie się zaostrzać od przyszłego roku. Nie będzie już nadzwyczajnych dochodów (w zeszłym roku było to ok. 20 mld zł, w tym roku będzie to ok. 10 mld), do tego dojdą koszty zmniejszenia wieku emerytalnego i kontynuacja programu 500+. Rośnie więc ryzyko jeśli chodzi o lata 2017 – 2018. Grozi nam wejście w obszar nadmiernego deficytu, nawet jeśli tempo wzrostu PKB będzie w okolicy 3 procent PKB – twierdzi Gomułka.
6. Wzrost PKB – dane z sufitu
Według jego prognozy założenie takiego wzrostu PKB jest zbyt optymistyczne, sam szacuje je na 1,5 - 3 procent z uwagi na problemy z inwestycjami.
– Rośnie ryzyko inwestycyjne, niepewność inwestorów jeśli chodzi o podatki dla przedsiębiorstw, VAT i CIT. Przedsiębiorstwa zaczynają odsuwać plany inwestycyjne. Również inwestycje publiczne zostały mocno ograniczone w roku ubiegłym, w tym pewnie będzie jakaś poprawa, ale nie wiemy jeszcze jak duża. Będzie więc problem z tempem wzrostu gospodarczego – mówi ekonomista.
Kombinacja tych czynników musi powodować, że relacja długu publicznego do PKB będzie rosnąć. Według profesora w ciągu 2 lat niebezpiecznie zbliżymy się do poziomu 60 procent, czyli konstytucyjnego ograniczenia tego wskaźnika.
– Można teoretycznie manipulować statystyką, czegoś tam nie wliczyć. Ale w relacjach z Unią Europejską i rynkami finansowymi to nie przejdzie – konkluduje profesor Gomułka.