„Toć roboty u nas ni ma”, śpiewa Kazik w swoim szlagierze „12 groszy”. 20 lat temu, kiedy bezrobocie było znacznie wyższe, taka wymówka pojawiała się dość często. Teraz jednak ofert pracy konsekwentnie przybywa. Zwłaszcza na Lubelszczyźnie. Co miesiąc w tym regionie pojawia się od 5 do 6 tys. anonsów. Jednak wakaty zostają wypełnione tylko w połowie.
Tendencja jest wzrostowa – w ubiegłym roku opublikowano ponad 65,5 tys. ofert pracy. To o 16,5 proc. więcej niż w 2015 roku. Ludzie jednak nie garną się do pracy. Zdaniem Kazimierza Stockiego, wicedyrektora ds. rynku pracy Wojewódzkiego Urzędu Pracy w Lublinie, problemem może być zarówno znalezienie pracownika z właściwymi kompetencjami, jak i oferowane przez lokalne firmy wynagrodzenie i warunki pracy. Te, jego zdaniem, mogą być po prostu nieatrakcyjne.
A problem stale się pogłębia. Wakaty są bowiem w przynajmniej 20 różnych zawodach. Na brak rąk do pracy mogą narzekać przedsiębiorstwa, zatrudniające kierowców ciężarowych czy autobusów. Brakuje też fryzjerów, dekarzy, piekarzy i glazurników.
Cierpią takie sektory jak usługi, hotelarstwo czy branża elektromaszynowa. Według Dariusza Jodłowskiego, szefa Pracodawców Lubelszczyzny Lewiatan, pracownicy wybierają rynek niemiecki czy brytyjski. Powód jest prosty – lepsze zarobki. Lokalny rynek pracy nie jest dla nich żadną opcją.
Kolejnym problemem ma być zmiana pokoleniowa. Młodzi ludzie mają bowiem zbyt wysokie wymagania w stosunku do własnego doświadczenia i umiejętności, zwlekają również z wejściem na rynek pracy. Dlatego braki są łatane przez pracowników z Ukrainy, którzy podejmują zawody w różnych branżach – od sadownictwa i ochrony na pracy w IT kończąc.
W województwie lubelskim zarejestrowanych bezrobotnych jest 100,4 tys., a stopa bezrobocia wynosi 10,8 proc. (w całej Polsce wynosi 8,7 proc.). W styczniu 2017 roku zarobki brutto w sektorze przedsiębiorstw wyniosły 3669,54 zł. To mniej niż średnia krajowa – w tym samym okresie wynosiła ona 4277 zł brutto według danych GUS.