Jeżeli ktoś chciał wsadzić kij w mrowisko, to „list Sylwii do Wysokich Obcasów” był na to świetnym sposobem. Autorka (lub „autorka”) tej korespondencji odwołała się do wszystkich możliwych uprzedzeń i stereotypów na temat tych, którzy w trakcie transformacji wylądowali na bocznym torze. A jednocześnie nie sposób zbijać jej argumentów jako całkowicie oderwanych od rzeczywistości.
„Niemal jedna trzecia mojego dochodu idzie na emerytury ludzi, którzy głosowali na rząd wspierający polskie rodziny oraz pięćset plus dla matek dłubiących w nosie tipsem u palca prawej ręki. Uogólniam, ale jak na mieście widzę panie bez zębów z piwem w ręku, brzuchem ciążowym i naręczem dzieci, to szlag mnie trafia” - tak zaczyna się list, jaki magazynowi „Wysokie Obcasy” miała wysłać czytelniczka opisana jako „Sylwia”.
„Sylwia” odpowiada klasycznej – również stereotypowej – Polce z wielkiego miasta: 30 lat, tytuł magistra i studia podyplomowe, jedno dziecko (bez chrztu), za to trzy miejsca pracy (co nie oznacza trzech etatów), samochód i mieszkanie w kredycie. Określa się jako feministka, stosuje antykoncepcję, nie głosuje na PiS. Kupuje na wyprzedażach i w Biedronce, a jednocześnie pozwala sobie na intelektualne szaleństwa, bo wśród jej zakupów jest zapomniany artykuł niegdyś powszechnego użytku – książki.
Sylwia jest sfrustrowana, nie ma wątpliwości. Zaharowuje się wraz z mężem, a jednocześnie życie – i społeczeństwo – rzuca jej kolejne kłody pod nogi: o miejsce dla dziecka w przedszkolu musi walczyć; samochód ma trzynaście lat, więc pewnie jest zawodny; bezpłatna opieka zdrowotna jest na takim poziomie, że aby się leczyć, trzeba korzystać z opieki płatnej. Koło się zamyka, a trzecia część zarobionych pieniędzy przepada na „wyfiokowane panie bez zębów z piwem w reku, brzuchem ciążowym i naręczem dzieci”.
Kosmiczne wymagania
Frustracja nad Wisłą ma charakter wszechogarniający. – Z najniższej krajowej nie da się przeżyć, nawet w tak małym mieście, jak moje – tłumaczył niedawno w rozmowie z INN:Poland czytelnik, który komentował realia swojej, liczącej 11 tysięcy mieszkańców, miejscowości. Koszty życia są tylko pozornie niższe, bo część produktów w sklepach – nawet tych spożywczych, wydawałoby się, tak czy inaczej dostępnych za grosze – jest tu droższa niż w pobliskim „wielkim mieście”.
Tamtejszy rynek pracy oferuje niemal wyłącznie najprostsze prace, zwykle w handlu. Niemal każdy sprzedawca ma dodatkowy, niezobowiązujący biznes po godzinach; kto może, w wakacje uruchamia biznes quasi-gastronomiczny lub porządkuje jeden z pokojów w domu na potrzeby potencjalnego turysty, gdyby się taki trafił. Na stacji benzynowej można kupić paragony – a bez nich połowa miejscowych firm nie wychodziłaby nawet na zero. Oszustwo? Tak. Ale bez niego ani sprzedawca, ani przedsiębiorca nie byliby w stanie dopiąć domowych budżetów. Gdyby tę szarą strefę zlikwidowano, ekosystem na prowincji by się zawalił.
Przenieśmy się do dawnego miasta wojewódzkiego. „Rekrutuję na stanowisko klienta: umowa o pracę, pełen etat, praca od poniedziałku do piątku. Wynagrodzenie od 2000 do 2500 zł brutto podstawy plus dwie premie do wyrobienia. Samochód służbowy, telefon, pakiet opieki medycznej. Średnie miesięczne zarobki netto ok. 3800 zł netto” - opisuje nam swoją sytuację jeden z tamtejszych przedsiębiorców. Ale to zaledwie przedsmak. - Chętnych nie brakuje, ale... Na 10-15 umówionych osób zjawiają się góra 3-4 osoby. Bywa, że nikt nie przyjdzie – twierdzi.
– Kosmiczne wymagania – słyszymy dalej. – Głównie osoby, które wróciły z zagranicy; młode, które nie mają doświadczenia na rynku pracy. Ich żądania finansowe są nie do spełnienia, nawet dla czołowych pracodawców. Efekt 500+ jest widoczny. Duży procent osób woli pracować na czarno i brać zasiłki. Mogę to powiedzieć na podstawie obserwacji nawet wśród znajomych. W ostatnim czasie powstała duża ilość call center, które nie zawsze zatrudniają wszystkich legalnie – kwituje nasz czytelnik.
Są też jeszcze inne przykłady. – Sugeruje Pan, że młodzi lekarze zarabiają prawie 5 tysięcy złotych, w realiach zarabiają połowę z tego. Nie można tego nazwać dziennikarstwem, tylko szczuciem opinii publicznej – pisał do nas pan Aleksander, jak się można domyślić: młody lekarz, skądinąd oburzony zacytowaniem przez nas sugestii ministra zdrowia, dotyczącej zarobków lekarzy. - Przez tak niski udział PKB dla służby zdrowia cierpi cały system. Taki stan rzeczy jest po prostu niebezpieczny dla pacjentów. Przez tak niskie stawki osoby, które bezpośrednio odpowiadają za cudze zdrowie, są zmuszeni pracować trzysta godzin w miesiącu. Aby dalej być w zawodzie, muszą dalej się kształcić, a jedna konferencja lekarska kosztuje uczestników ok. 700 zł, nie mówiąc już o książkach i kursach. Młody lekarz bez znajomości nie jest w stanie pracować w prywatnej klinice – kwituje.
Kraina bezzębnych tipsiar
Nie ma więc w Polsce ani jednej chyba grupy, która nie odczuwałaby jakiejś ekonomicznej frustracji, podobnej do tej, którą odczuwa Sylwia. Co więcej, pośrednio wskazywane przez autorkę „listu do Wysokich Obcasów” grupy – emeryci, beneficjenci 500+ czy bezrobotni – w takiej postaci, jak widzi to „Sylwia”, właściwie nie istnieją.
Emeryci głosujący na PiS? W 2015 r. w każdej grupie wiekowej dominował elektorat tej partii, choć rzeczywiście wśród osób powyżej 60. roku życia poparcie było najwyższe – przekraczając 48 proc. Beneficjenci 500+? Tak, w 44 proc. rodzin te pieniądze wchodzą do całościowego budżetu rodzinnego i chyba trudno tu być zaskoczonym. Ale już w co trzeciej rodzinie wsparcie to jest całościowo wydzielane na potrzeby dziecka – i nie ma najmniejszych wątpliwości, że ta dodatkowa kwota bardziej się przysłuży rozbudzaniu aspiracji edukacyjnych i życiowych dzieci z najbiedniejszych rodzin niż jej brak. A bezrobotni? Cóż, mimo 500+ i kultury kombinowania, poziom bezrobocia jest dziś najniższy w najnowszej historii Polski (8,5 proc.) i jest szansa, że będzie dalej spadał. A w każdym kraju istnieje jakiś próg bezrobocia – w Niemczech 3,9 proc., w Wielkiej Brytanii – prawie 5 proc., więc Sylwia nawet wyjeżdżając będzie mogła pomstować na to, że jej z trudem wypracowane podatki są marnowane.
– Dla dzieci 'bezzębnej tipsiary' ten program to pierwsze w życiu wakacje, buty takie na jakie mogą sobie pozwolić ich koleżanki z klasy, albo pierwsza wycieczka McDonalda. Sam byłem świadkiem takiej rodzinnej wizyty w jednej z sieci fastfoodowych. Na twarzach rodziców malowała się ta niepewność i speszenie typowe dla ludzi, którzy odwiedzają miejsca klasowo nieswoje. Ja tak mam w stosunku do Vitkaca, nigdy tam nie wejdę, no chyba że wybuchnie rewolucja – pisał w odpowiedzi na list Sylwii Staś Klęski, który mógłby duchowo uchodzić za brata Sylwii i symbol zagonionej wielkomiejskiej klasy średniej. Staś Klęski „zawodowo” nie zajmuje się jednak prześmiewczą publicystyką lecz analizą rynku pracy i rozwarstwienia społeczno-ekonomicznego.
– To przejaw niemądrej i trochę bezlitosnej pogardy wobec osób, które miały pecha urodzić się w złym miejscu drabiny społecznej, w takim z którego własnymi siłami bardzo trudno jest się wdrapać wyżej. Nie każdy ma takie same szanse na zostanie milionerem, o czym zapewne doskonale wiesz – zwracał się Staś Klęski do Sylwii. – Ale przecież, Sylwio, Ty też mogłaś się uczyć i spokojnie teraz programować w Dolinie Krzemowej za 380 tys. dolarów rocznie i takie mieszkania, które teraz spłacasz mogłabyś kupować co dwa lata za gotówkę – dorzucał. Łatwo bowiem wyrzucać innym nieróbstwo (albo, dla odmiany, złodziejstwo).
Z PiS do 2031 albo i dalej
Tak właśnie jest z 500+. Nie jest ono krytykowane dlatego, że biednym odmawia się wsparcia, tylko dlatego, że zasiłek ten może (choć na razie nie ma i jeszcze przez pewien okres nie będzie na ten temat danych) w przyszłości przyczynić się do stworzenia kultury trwałego bezrobocia. A także dlatego, że wydatek ponad dwudziestu miliardów złotych rocznie w budżecie tak skromnym jak polski i przy takich potrzebach (służba zdrowia, edukacja, wojskowość) to wysiłek, który może polskie finanse publiczne pogrążyć na kolejne dekady – zwłaszcza w połączeniu z innymi wydatkami, które tak łatwo obiecać.
Na wydatki można się przecież zapożyczyć. Tak, ekonomiści wyliczający zadłużenie Polski żyją w Matriksie, w którym na mityczną rodzinę wypadają coraz większe sumy. Rzecz jasna, nikt jednak nie zakłada, że któregoś dnia z naszych kont znikną pieniądze, bo wierzyciele Polski je ściągną. Pieniądze będą jednak znikać: będziemy je wydawać np. na płatną służbę zdrowia, bo z tej publicznej nie da się już korzystać, na korepetytorów, na naprawy aut poharatanych na dziurawych drogach.
Najgorsze, że „list do Wysokich Obcasów” ten stan rzeczy konserwuje. Argumentacja w takim stylu i na takim poziomie tylko przyczynia się do dalszego zamrażania dialogu społecznego i politycznego nad Wisłą. Paradoksalnie, to woda na młyn tak nielubianego przez Sylwię Prawa i Sprawiedliwości: starszych, biedniejszych i sfrustrowanych tylko w Polsce przybywa. Albo wielkomiejska klasa średnia – lemingi, feministki czy lewacy, jakkolwiek by się nie nazywali – nauczy się z nimi rozmawiać, albo – jak ujął to prezes PiS Jarosław Kaczyński, jego partia będzie rządzić długo. „Do 2031 r., jak mówi wicepremier Morawiecki?” - zapytali Kaczyńskiego dziennikarze Onetu. „To defetysta” - odparł Kaczyński ze śmiechem. Wygląda na to, że czytuje „Wysokie Obcasy”.